piątek, 17 grudnia 2010

Przygód ciąg dalszy

Ostatni tydzień pobytu we Włoszech w roku 2010 mija pod znakiem przygód. Nie dość, że mam swój pierwszy w życiu lot samolotem, to jeszcze poniedziałek był świadkiem mojej pierwszej jazdy karetką (i to na sygnale). Cóż nie ma to jak źle się poczuć na zajęciach w obcym kraju i później rozmawiać z lekarzami, którzy cieszą się, że obcokrajowiec mówi w ichnym języku. Najważniejsze, że praktyka włoskiego w sytuacji trochę ekstremalnej (hmm, jest w ogóle możliwe takie połączenie słów?) zdała egzamin.
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Otóż, gdy leżałam na korytarzu, nagle zjawił się starszy pan, który podszedł i powiedział, że jest lekarzem. Skąd o się tam wziął? W najustronniejszym miejscu uniwersytetu, o tej porze i w takim wieku? Chyba nie student...Potem Gosia i Monika mówiły, ze nawet nie podziękowały mu, z przejęcia zapomniały. I od razu przyszła mi taka myśl do głowy - Anioł Stróż. Nawet jeśli to nie był on, to wierzę, że przysłał tego pana. Czyli wniosek z tego jeden, mój Anioł jest wielojęzyczny i stale przy mnie obecny :).

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Marta i Capodimonte

Sobota upłynęła pod znakiem kolejnej wycieczki po okolicy, tym razem w stronę jeziora Bolsena. Miałyśmy piękną pogodę, świeciło słońce, tylko na początku trochę zimny wiatr krzątał się po uliczkach Marty, którą zwiedziłyśmy jako pierwszą.
Rozciąga się z niej piękny widok na Lago di Bolsena otoczone wzgórzami. Czyli nic innego, jak jezioro pochodzenia wulkanicznego. Teraz mogę powiedzieć, że chodziłam po wulkanie :).
Marta jest malutką miejscowością, więc zwiedzenie jej zajęło nam bardzo krótko, wliczając to pyszne cappuccino w barze nad brzegiem. Czymś, co nas troszkę zdziwiło, zaskoczyło była obecność Wyborowej.
W ten sposób dowiedziałyśmy się od pani z baru, że mieszkają tu dwie rodziny polskie, czy polsko-włoskie. I uraczone miłym uśmiechem poszłyśmy się przejść dalej. Chciałyśmy dojść brzegiem jeziora do kolejnej miejscowości, ale niestety droga była nie do pokonania. Za to spotkałyśmy po drodze przemiłego starszego pana, emerytowanego nauczyciela z Rzymu, z którym porozmawiałyśmy dłuższą chwilę.
Usłyszałyśmy kilka słów o małomiasteczkowości włoskiej, o Janie Pawle II,a jedno z końcowych pytań brzmiało, parafrazując, dlaczego polskie dziewczyny są takie ładne :). No i była to także lekcja włoskiego, ponieważ dowiedziałyśmy się, ze ragazzo in gamba, to jest idiom na zuch-chłopca.
Do Capodimonte wybrałyśmy się pieszo, gdyż dzieliła nas od niego droga jedynie 1,5 km . Tam znów krótka wyprawa "na miasto" (szumnie powiedziane). Zdjęcia, gąsiorki gadające w porcie i autobus powrotny do domu.
Te miejscowości są niezwykle urocze. Jeśli ktoś będzie miał możliwość jechania samochodem do Włoch, niech nie ominie okazji do zatrzymania się na dosłownie chwilę w małych miejscowościach. Chociaż na jeden dzień ominąć autostradę, a wrażeń nikt nie odbierze. I można poczuć klimat Włoch, a nie turystyczno-pielgrzymkowych miejsc i niczego więcej.

wtorek, 7 grudnia 2010

Refleksje wieczorne

Po pierwsze, tęsknota za domem już kwitnie na dobre. Jeszcze tylko lub aż 10 dni do samolotu. Ale piszę to, ze względu na dzisiejszy obiad. Otóż kupiłyśmy dziś ziemniaki na obiad. Niby nic wielkiego, ale z surówką smakowały jak domowy posiłek.
Po drugie było dziś 16 stopni. Tak jak podczas bardzo ciepłej końcówki października (bo liści już prawie nie ma na drzewach).
Po trzecie trochę szkoda, że już niedługo nie będę widzieć na ulicach napisów, takich jak "viaggio a metano" na autobusach lub coś w ten deseń. Ale rozmawiając z innymi Polakami dochodzimy jednoznacznie do wniosku, ze Polska jest najlepsza :).

czwartek, 2 grudnia 2010

Szewc

Nie pisałam jeszcze o pewnym bardzo sympatycznym szewcu :). Otóż poszłam do niego skleić moje buty, bo niestety deszcz i moje potykanie się zrobiły swoje :P. Zostawiłam je pewnego piątku i chciałam odebrać w poniedziałek. Przyszłam i się okazało, ze pan o nich zapomniał. Ale jakbym poczekała jakąś godzinę, to miałabym je tego dnia. Powiedziałam, że daleko mieszkam i w takim razie przyjdę kolejnego dnia. Na co on powiedział, że zaprosi mnie na kawę. A we wtorek zamiast kawy dostałam ślicznie sklejone buciki, za które nie musiałam płacić.
Innego dnia wracałyśmy tamtędy koło 13, czyli w godzinie zaczynania się sjesty. I spotkałyśmy pana szewca. Padało, więc miałam parasol i byłam wpatrzona w ziemię, co by nie wejść w żadną kałużę i w pewnym momencie w mój brzuch został wycelowany parasol z głośnym "buongiorno". Zapamiętał mnie pewnie po kurtce :). Ale miło się oczywiście zrobiło i myślę, ze będzie mi tego brakowało w Polsce.

niedziela, 28 listopada 2010

Bagnaia

Wybrałyśmy się w końcu wczoraj z Agnieszką i Gosią do Bagnai. Znajduje się tam willa Lante z ogrodem. Słyszałam, ze to piękne miejsce i rzeczywiście. Piękne i ciekawe wkomponowanie wody w ogród i spadek terenu.
W samym budynku są zachowane piękne freski, właściwie to jest to tylko pokój z widokiem na ogród. Ale za to jaki pokój! W nim w 1970 roku odbyło się jakieś spotkanie, podczas którego 6 państw ustaliło nazwę Unii Europejskiej. Coś takiego, nie zrozumiałam dobrze, ale na pewno chodziło o coś z Europą Zachodnią. Niestety w internecie nie ma informacji o tym. A freski przedstawiają willę z ogrodami i miejscowości, które są związane z rodziną Farnese (jednymi z właścicieli Villi Lante). I jest to najstarszy taki ogród we Włoszech.
I mają sporo prześlicznych kotków :).


W czasie drogi powrotnej zajrzałyśmy do bazyliki w La Quercia, która stoi w miejscu objawienia się Matki Bożej na drzewie-dębie, stąd nazwa miejscowości.

czwartek, 25 listopada 2010

Termy i kilka myśli

Kilka dni temu, koło 20.30 wybraliśmy się w kilka osób do term. Nie byłam jeszcze nigdy w czymś takim. Było super. Najpierw szliśmy drogą szybkiego ruchu, całe szczęście, ze cały czas jest chodnik, po czym skręciliśmy w Via Terme i wzrokiem zaczęliśmy szukać unoszącej się znad pola pary :P. Ciekawy sposób na odnajdywanie się w terenie. Wkrótce ukazała się naszym oczom i podążyliśmy w jej kierunku.
Najpierw zrobiłam kilka zdjęć, po czym wskoczyłam do cieplutkiej wody :) z jakimś siarczanem czy czymś tego rodzaju. Nie mam pojęcia, co za związek chemiczny może się tam znajdować. Może to po prostu czysta siarka. I księżyc tak pięknie świecił...bajka :). Następnym razem może uda się w dzień tam pójść, żeby zobaczyć jak to wygląda za dnia.
Z kolei od dwóch dni biegamy z Gosią. Jestem zadziwiona swoją kondycją. To te spacerki, czyli jakieś 5 km dziennie, wykrzesały ją ze mnie. Tylko teraz nie można tego zmarnować, dlatego po powrocie do Szczecina mam zamiar biegać częściej niż w zeszłym roku, może mi się uda :).
A dziś, kiedy schodziłyśmy na portiernię, żeby oddać kluczyki przed bieganiem, zaczepił nas jeden Włoch i zaprosił jutro na 15 na seans filmowy na uczelni. Ciekawe czy to znów będzie kolejny głupi włoski film...mam nadzieję, ze nie. Jakoś nie pałam miłością do współczesnego kina włoskiego.
I już siedzę w tym dziwnym kraju prawie trzy miesiące. Ale zleciało. I nie wiem czy pisałam już o tym, w razie co uprzedzam, ze się powtarzam, ale śmieszy mnie trochę to, że mówi się tu na do widzenia "dzień dobry", a po 12 już "dobry wieczór". No i gdzie indziej na świecie jest instytucja abonamentu na kawę? :P To może być tylko tu!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kurs włoskiego

Zaczął się kurs włoskiego na uczelni. Nie pisałam chyba o tym, że mieliśmy już test wstępny. Zaliczyłam go najlepiej, czyli kurs w Sienie się przydał :). Różnice w znajomości języka są wyraźnie widoczne po wynikach.
Ale do rzeczy, mieliśmy dziś pierwsze zajęcia. Pani jest bardzo sympatyczna, jeszcze nie słyszałam tak wyraźnej wymowy. Naprawdę aż do przesady. Podręcznik zawiera materiał gramatyczny, który się kończy wcześniej niż mój z zeszłego roku ze Szczecina. To mi się nie podoba, wolałabym iść do przodu. Dlatego podeszłyśmy do pani spytać się o możliwość robienia materiału z wyższej półki. Zgodziła się pod warunkiem, że znajdzie się nas tak 5-7 osób. Z tym nie powinno być problemu. Przyniesie nam inny podręcznik.
Ach, jak wróciłabym do Sieny...

niedziela, 14 listopada 2010

Św. Róża i Włoch

 
Dziś trafiłam na mszę do kościoła św. Róży, patronki Viterbo, żyjącej w XIII wieku. I jest tu wystawiona, z racji tego, ze jej ciało się zachowało. Wygląda prawie jak św. Rita :). Z tej okazji myślę, że warto przytoczyć to, co się dzieje tu co roku trzeciego września. Otóż, święto swojej patronki obchodzą niosąc na plecach stu wybranych mężczyzn wieżę z figurą Świętej na czubku. Ma ona około 30 metrów wysokości i waży naprawdę sporo. Ostatnio się dowiedziałam, że oni biegną z tą Macchiną. Ciekawe, co jeszcze kryje w sobie to miasto.
A jak szłam do kościoła ludzie się na mnie dziwnie patrzyli, ale to pewnie przez to, ze byłam w bluzce na ramiączkach :). A Włosi ubrani w puchowe kurtki...:).
Z kolei z powrotem miałam przeprawę z natarczywym Włochem, który koniecznie chciał się ze mną umówić na kawę lub przejechać na wycieczkę, prawiąc komplementy jaka to ja jestem miła i sympatyczna i jak dobrze mówię po włosku, a on też jest tu tylko czasowo, bo pochodzi z Sardynii i czy nie chciałabym tam się kiedyś wybrać. A wszystko zaczęło się od niewinnego pytania o drogę...Ach, Włochy...
Najlepsze jednak w tym jest to, ze pomodliłam się do Róży, abym mogła porozmawiać trochę po włosku tak na poziomie języka użytkowego. Czyżby to ona tak szybko zadziałała? Ale muszę jej powiedzieć, żeby mi więcej takich numerów nie robiła.

Tarkwinia

Wczoraj wybraliśmy się kilkuosobową grupą do Tarkwinii, miejsca, gdzie odkryto grobowce etruskie. Pogodę mieliśmy cudowną, słońce tak grzało, ze żałowałam, że nie wzięłam spódniczki, a sandały się przydały mimo połowy listopada. Miasteczko bardzo podobne do tych, które ostatnio zwiedzam, więc klimat już, można powiedzieć, znam.
Nekropolia jest jakieś 15 minut spacerkiem od centrum. Jest to pole z pagórkami (widać, że usypanymi) i ze współcześnie dobudowanymi wejściami. Podobał mi się szczególnie grobowiec dei Leopardi. I na dwóch malowidłach dostrzegłam auletę i kitarzystę (dla wyjaśnienia: są to muzycy grający na aulosie i kitarze, instrumentach, na temat których pisałam moją pracę licencjacką na filologii klasycznej w Gdańsku). Super się czuje jak choć trochę zna się temat :P.
Potem poszliśmy do muzeum. Tam to dopiero mają eksponaty. Pierwszy raz na własne oczy widziałam wazy czarno- i czerwonofigurowe, przedstawienia znane jedynie ze zdjęć. Oprócz tego biżuterię i przedmioty pochowane z ich właścicielami, np. (co wywołało moje ogromne zdziwieni) parasolkę. Samo muzeum mieści się w XV-wiecznym pałacu, co mnie też zachwycało. Jak weszłam do sali być może reprezentacyjnej, to wyobraziłam sobie te stroje i w ogóle...


Następnym punktem programu było morze. Dojechaliśmy tam autobusem miejskim. Pięknie było, choć i tak nic nie przebije Rosignano i koloru morza stamtąd. Tu plaża była pomieszaniem koloru piasku z Ostii i jakiegoś szarego, muszelki były małe, aczkolwiek śliczne, za to kamyczki trochę nadrabiały wyglądem(wzięłam kilka). Niestety na plaży było mnóstwo śmieci...i krab :). Przeszliśmy się jeszcze po miasteczku, które wyglądało jak wymarłe, ponieważ była sjesta i to po sezonie.

Kilka dopowiedzeń

Miało być kilka rzeczy :). Druga to taka, że w dzień powrotu Jacka do Polski byliśmy u sióstr nazaretanek na obiedzie. Chyba nie muszę za bardzo opisywać jak mi smakowała polska zupa grzybowa, czy sernik.
Trzecia rzecz-kupiłam sobie dwie książki po włosku "Małe kobietki" i kilka opowiadań. Za to zapomniałam o koszulce z napisem Rzym lub coś w ten deseń.
A po czwarte zachwyciłam się Bazyliką św. Pawła za Murami. Coś pięknego. I pomyśleć, że wcześniej tu nie trafiłam.
I jeszcze nie napisałam, że byliśmy na Via Appia Antica. Tam bardzo chciałam trafić. Wyobrażałam ją sobie trochę inaczej, ale może dalsza jej część jest w lepszym stanie. My szliśmy od strony katakumb św. Kaliksta, owszem trafiliśmy na kamienie rzymskie, ale dużo było innych, poza tym samochody mogły tam jeździć, co prawda tylko "wybrane", ale...A ja się spodziewałam zobaczyć koleiny i już oczami wyobraźni widziałam rydwany...No cóż.

piątek, 12 listopada 2010

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu :)

Jeżeli chodzi o Rzym, to jeszcze kilka rzeczy :). Pierwsza to niezwykłe spotkanie na Schodach Hiszpańskich. Otóż, wchodząc z Jackiem na górę zauważyliśmy parę turystów z identyfikatorami, na których widniało "Zygmunt" (dla niewtajemniczonych: Jacek ma właśnie tak na nazwisko). Weszliśmy jeszcze kilka schodków wyżej, kiedy powiedziałam, żeby podszedł do nich. Po chwili zastanawiania się zszedł niżej, a ja się przypatrywałam, co się będzie dalej działo. Po chwili podali sobie ręce (tu zrobiłam zdjęcie:) i zaczęli rozmawiać, a kiedy Jacek pokazał na mnie, zeszłam do nich. Okazało się, że są z Ameryki, dziadek tego pana był kowalem pod Krakowem (tata Jacka pochodzi ze Stalowej Woli, więc blisko), a ta pani jest z domu Potocka i są małżeństwem już 52 lata. Jednak sprawdza się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu :). Zresztą ja nigdy w to nie wątpiłam. Tylko tak trochę przykro, że nie potrafią nic po polsku...A, i pytali się nas czy wiemy, że był taki król w Polsce Zygmunt :P.

środa, 10 listopada 2010

Ostia

W piątek wybraliśmy się do Ostii, na plażę i na wykopaliska. Plaża była trochę ciemna, podobno przez piasek pochodzenia wulkanicznego, oczywiście pozbieraliśmy muszelki. Ja jeszcze zażyłam kąpieli słonecznej, a Jacek odważył się popływać :). Inni ludzie, którzy także wyszli na plażę okazali się być Polakami. Nam taka pora niestraszna :).
Tak a propos Ostii, bardzo wygodne jest to, że można tam dojechać na bilecie dziennym, takim jak na metro. I często jeździ.
Potem pojechaliśmy na wykopaliska, tam to dopiero się poczułam. Szalałam między tymi ruinami. Czułam się cudownie i z pełnią zachwytu podziwiając pozostałości starożytne. Bardzo miłym zaskoczeniem było uczucie usłyszenia swojego głosu, kiedy stanęłam na środku amfiteatru. A potem Jacek też tam stanął, a ja poszłam na samą górę i usłyszałam prawie szept. Robi wrażenie. Byliśmy też w zakładzie młynarskim z kamiennymi narzędziami do mielenia ziaren i widzieliśmy zbiorowe toalety. Udało mi się je znaleźć dopiero jak wracaliśmy. Ale polecam każdemu. Ja tam jeszcze nie raz z chęcią pojadę.
A Jacek, jako student architektury dostał darmowy bilet. Ja zupełnie zapomniałam, że studiowałam filologię klasyczną, a pewnie tez bym weszła za free :). Następnym razem to wypróbuję.

Rzym

We wtorek zaczęło się zwiedzanie. Na pierwszy wypad na miasto udaliśmy się idąc via Aurelia Antica. Nie polecam tej drogi, gdyż, jak to we Włoszech bywa, chodnik jest tak na dobrą sprawę jedynie na małym odcinku, a resztę trzeba iść poboczem :). Ale za to dotarliśmy do pewnego parku, w którym jest staw z pięknym fragmentem prowadzącym do fontanny. Jest to trochę miejsce zniszczone czasem, ale swój urok ma. Żałowałam tylko, że zapomniałam aparatu, bo już więcej nie udało nam się tam wrócić.
Potem doszliśmy, wg mnie, do Zatybrza (na Zatybrze, jak kto woli). Tam poczuliśmy już klimat miasta, tych uliczek mijając po drodze fontannę chyba jakiegoś Piusa, do której prowadził zakryty akwedukt. Wrażenie zrobił na mnie kościół, do którego weszliśmy (niestety nie pamiętam pod wezwaniem jakiej Matki Bożej:P). Następnie zjedliśmy po kawałku pizzy, była przepyszna.
Przechodząc przez Isola Tiburtina wstąpiliśmy na chwilę do kościoła będącego pod opieką Kawalerów Maltańskich, a przechodząc na drugą stronę w końcu dojrzałam coś, co już widziałam-Forum Holitorium, czyli byłam w domu. Następnie przeszliśmy obok Circus Maximus, doszliśmy do Koloseum, forów i do metra.
Kolejne punkty zwiedzania to Bazylika św. Piotra, groby papieskie, Zamek św. Anioła, Fontanna di Trevi, Piazza Navona, Schody Hiszpańskie i jakoś ten czas zlatywał.
Koło Fontanny di Trevi polecam udać się na lody :D na via del Lavatore. Jak się stoi przodem do fontanny, to ulica po prawej stronie i są tam na przeciwko siebie dwie lodziarnie, chodzi o tę po prawej. Ze smaków, to polecam Baci, banana i pistacje. Naprawdę są super.
Trafiliśmy też do pizzerii blisko dworca Termini, nie pamiętam nazwy, ale jest po prawej (co za dziwny zbieg:P) zaraz jak się skręci na via Daniele Manini.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Rzymska przygoda

W niedzielę 31.10. odebrałam Jacka z lotniska. Cieszyłam się, że przyleciał na Fiumicino, bo przynajmniej mniej stresu będę miała, kiedy sama będę lecieć do domu. Dobrze, że miałam godzinę zapasu, bo wcale takie proste nie było odnaleźć się tam :). Ale dałam radę i wypatrzyłam go spomiędzy głów hinduskich i Bóg wie jakich jeszcze.
Mieliśmy plan spędzić pierwszą noc na plaży, żeby porozmawiać w końcu normalnie bez przerywania lub tylko pisania. Na mapie wyglądało, że to jest blisko, więc wyszliśmy z lotniska i udaliśmy się tak mniej więcej w stronę morza. Po drodze skończył się chodnik i zaczęliśmy iść ulicą szybkiego ruchu, mając nadzieję, że zaraz się skończy i skręcimy w końcu. Po drodze Jacek zadbał o mój włoski i powiedział, żebym podeszła do takiej pary, która zatrzymała się na poboczu i się spytała czy dobrze idziemy. Okazało się, że oni nie byli stamtąd, ale powiedzieli nam mniej więcej jak mamy iść, więc podziękowaliśmy i poszliśmy. Skręciliśmy w pierwszą ulicę w lewo i patrzymy, a oni podjeżdżają. Wzięli nas do samochodu. Renato okazał się niesamowicie gadatliwy i do tego próbował wymyślić 1000 sposobów na spędzenie nocy i zrozumienie jak to w ogóle jest możliwe, że chcemy spędzić noc na plaży. W końcu stwierdziliśmy, że wtedy nie chcemy robić kłopotu i niech nas podwiozą na dworzec i pojedziemy do Rzymu. Ale wyszło tak,że zjedliśmy z nimi pizzę, oni spróbowali sałatki, którą mi Jacek przywiózł (bardzo im smakowała)i próbowali dalej coś wykombinować. Podwieźli nas na stację, na której po godzinie czekania okazało się, ze nie będzie już dziś pociągu, więc była propozycja zostania w hotelu. I Renato się uparł, że wtedy za nas zapłaci, na co nie mogliśmy się zgodzić, więc stwierdził, że podwiezie nas na inna stację (miała być blisko, ale nie okazała się taką) i w końcu doszło do tego, że wrócimy z nimi do ich wynajmowanego mieszkanka, tuż pod okiem właścicielki, i prześpimy się na kanapie.
W razie co mieliśmy się nie odzywać, Jacek został bratem Lucii, a ja jego narzeczoną. To był czas, kiedy już dawno nie rozmawiałam tyle po włosku. Przydał się, bo oni-prawnik i pianistka, nie umieli ani jednego słowa po angielsku. Jacek mógł tylko się przysłuchiwać.
Rano obudziliśmy się na burzę i taki deszcz, że nie można było w ogóle wyjść z domu. Zjedliśmy prawdziwe włoskie śniadanie, czyli słodkie sztuczne bułki i kawę. Pojechaliśmy do Ladispoli, tam już się pożegnaliśmy z nimi i droga do stolicy stanęła otworem.
Tego dnia, ponieważ było deszczowo i byliśmy zmęczeni długą drogą do naszego pokoju stwierdziliśmy, że robimy sobie wieczór filmowy :).

Ziemniaki

 
Posted by Picasa
Umówiłyśmy się z dziewczynami Polkami na piątek 29.10., że zrobimy placki ziemniaczane. Zaprosiłyśmy jeszcze Albę i jeszcze jedną Czeszkę i Włocha (imion nie pamiętam). Najpierw wielkie poszukiwanie ziemniaków, bo w Lidlu nie było, potem chwilowe zagubienie między uliczkami i dotarłyśmy na miejsce, którym było mieszkanie Moniki. Zabrałyśmy się za obieranie ziemniaków, jabłek (bo jeszcze jabłecznik piekłyśmy) i w końcu na główną kucharkę wyszła Anastazja, bo jak to bywa, każda robi trochę inaczej. Ale najważniejsze, że smakowało :). Potem gadaliśmy do późna i wróciliśmy do akademika okrężną drogą, nie wiem czemu. Ale wieczór można zaliczyć do udanych i mam nadzieję, że jeszcze nie raz się powtórzy.

Montefiascone i Bagnoreggio

Mam silne postanowienie powrócić do systematycznego pisania, bo jest o czym. Przynajmniej na razie :). Otóż, ostatnie półtora tygodnia minęło na zwiedzaniu.
W ostatnią, przepiękną sobotę października pojechałam z Anią i jej chłopakiem Michałem do Montefiascone i Bagnoreggio. Mieliśmy jechać w więcej osób, ale ludzie się wykruszyli.
Z samego rana wsiedliśmy w autobus i zwiedziliśmy miejscowość, przez którą przejeżdżałam w drodze ze Sieny do Viterbo. Całość zajęła nam jakieś półtorej godziny.
Weszliśmy na szczyt do takiego parczku z widokiem na jezioro Bolsena, a po drugiej stronie na góry. To, co było niesamowitego, to mgła unosząca się nad doliną, ale na tyle "mała", że widać było wierzchołki gór. Coś pieknego!I te kolory jesieni też.
W Montefiascone znajduje się katedra św. Małgorzaty z trzecią, co do wielkości, kopułą we Włoszech. Niestety była zamknięta, ale z zewnątrz wygląda na ciekawe miejsce. No i klimat tych uliczek, to jest coś, co się naprawdę czuje. A w miejscach bez turystów, to już w ogóle.
Kolejny punkt dnia to Bagnoreggio. W zasadzie słyszeliśmy, ze coś tam jest wartego zobaczenia, ale nie wiedzieliśmy nic poza suchą informacją. Pokierowały nami strzałki na "miasto, które umiera". Pierwszy rzut oka jest niezłym zaskoczeniem. To było jak bajka. Wychodzi się na koniec miejscowości i widzi nagle długi most prowadzący na wzniesienie, na którym jest miasto. Umiera, bo wiatr i deszcz robią swoje podmywając górę.
To, co bardzo mi się tam spodobało, to po pierwsze kolor czerwony liści jakiegoś pnącza zaraz przy wejściu. Po drugie taras, do którego trzeba wyjść z domu, ale za to widoki wynagradzają wszystko. Po trzecie piec na zewnątrz domu. Taki do wypieku i przygotowania potraw z mięsa, czy czegokolwiek. I muszę jeszcze zgłębić historię osiołka Pasquino. Było tam jego kilka drewnianych figurek. Na pewno jest to coś ciekawego:).

Terni

Następnego dnia wylądowaliśmy w Terni. Niestety nie zdążyliśmy na wcześniejszy autobus i musieliśmy czekać ponad godzinę, żeby zawiózł nas na Cascata della Marmore. Okazało się, że są to przecudne wodospady, najwyższe w Europie. Wokół są wytyczone ścieżki, którymi można znaleźć się, np. na balkonie zakochanych lub tak blisko wody, że jest się całym mokrym :). My sobie świetnie poradziliśmy i przeszliśmy wszystkie trasy w jakieś 2 godziny, może 2,5. Ale jak ktoś ma czas lub jest w pobliżu to polecam gorąco, są naprawdę cudne!

Asyż i Gubbio

Następnego dnia(09.10) z samego rana pojechaliśmy do Asyżu. Uwielbiam to miasteczko, ma nieczęsto spotykany klimat. A już w ogóle z samego rana, kiedy nie ma turystów.
Na początek poszliśmy na szczyt wzgórza, gdzie znajdują się ruiny Rocca Maggiore. Widoki na dolinę Tybru przepiękne. Jednak czymś, co nas zaskoczyło był bez wątpienia płotek "ozdobiony" różnokolorowymi gumami do żucia, z daleka wyglądał bardzo ciekawie :P.
Potem chodziliśmy po uliczkach, naprawdę polecam zagłębić się w nie. I zaszliśmy do miejsc, w których jeszcze nie miałam okazji być, czyli do katedry św. Rufina (obok miejsca, gdzie stał dom Klary) i Chiesa Nuova-kościoła zbudowanego na miejscu domu św. Franciszka, gdzie jest cela, w której ojciec uwięził niesfornego syna.
Kolejny punktem była bazylika św. Klary i św. Franciszka. Gosia i Bartek byli zachwyceni tą ostatnią. I wcale się im nie dziwię. Ja skorzystałam z okazji i po długich poszukiwaniach znalazłam polskiego ojca i się wyspowiadałam. I wtedy przypomniało mi się, że kiedyś śniło mi się, że właśnie w Asyżu mogłam przystąpić do tego sakramentu.
Potem nastąpił powrót do Perugii, chwila czekania i autobus do Gubbio ruszył. Widoki po drodze niesamowite. Jechaliśmy szczytami gór, więc dużo było widać, a nieraz te zakręty powodowały gorącą modlitwę pod tytułem "obyśmy dojechali szczęśliwie".
Gubbio. Wszyscy zachwalali, a muszę powiedzieć, że się trochę zawiodłam. Nie ma takich pięknych uliczek jak w Asyżu. Jest kilka ładnych miejsc, ale...Jedliśmy bardzo dobre lody niedaleko Piazza Grande (trochę w dół via dei Consoli). Trafiliśmy też na jeden kościół, który ma fasadę do ukośnej jednej trzeciej, ciekawe dlaczego tak. Ale niestety jest to jeszcze przede mną zakryte.
Potem wróciliśmy do Perugii i następnego dnia też czekała nas wycieczka.

niedziela, 24 października 2010

Bomarzo i Umbria

W czwartek 6.10. skorzystaliśmy (z mężem Gosi) z tego, że jeszcze zajęcia na dobre się nie zaczęły i wyjechaliśmy z Viterbo. Nasze plany musiały trochę ulec zmianie przez to, że nikt nie potrafił nam powiedzieć skąd odjeżdża autobus do Terni firmy ATC. I w zasadzie dobrze się stało, bo pojechaliśmy w czwartek po południu do Bomarzo do parku potworów (Parco dei Mostri). Co prawda uważam, że 9 euro za te kilka wielkich kamiennych posągów to zdecydowanie za dużo, ale warto było zobaczyć. To miejsce powstało w połowie XVI wieku, założył je niejaki Vicino Orsini, a znajdują się tam kamienne pomniki, m.in.Sfiksów, Żółwia, Gracji, Smoka, a także Krzywy Dom, czy Plac Waz.
Dojechaliśmy do centrum miasteczka autobusem linii Cotral i udaliśmy się w podróż do parku. Piszę "podróż", ponieważ poszliśmy zupełnie naokoło, zamiast spytać się dzieciaków, którędy trzeba iść. Ale za to mam mały kolec jeżozwierza (okazało się, że biegają tu sobie takie zwierzątka, trudno je jednak zobaczyć). Znalazłam go, kiedy zaciekawiłam się, co takiego jest wbitego w asfalt! niesamowite.
A z powrotem trafiliśmy na zamkniętą tabaccherię i nie mogliśmy kupić biletów, a w autobusach nie sprzedają, więc pojechaliśmy na przymusową gapę. Trzeba się przyzwyczaić do tego systemu ze siestą :D.
Wieczorem poszliśmy coś zjeść, jadłam tak cienką pizzę, że się normalnie rwała. Ale była bardzo dobra, z pieczarkami i dużą ilością sera :). Serwują taką za przystępną cenę (jak na Włochy) w restauracji, pizzerii przy fryzjerze, powyżej Piazza Martiri d'Ungheria.
Następnego dnia rano pojechaliśmy przez Terni do Perugii. Trafiliśmy akurat na wiejący wiatr tramontana, więc było dość zimno, o czym może świadczyć to, że nawet na słońcu siedziałam w polarze. Nie spodobała mi się. Jakaś taka...mało klimatyczna w porównaniu do miejsc, w których już byłam. Ale na pewno warto było tam pojechać. I po raz pierwszy w życiu jadłam pieczone kasztany. Smakują podobnie jak ziemniaki, ale chyba źle obrałam, bo potem miał posmak ryby...(zwalam to na jakiś kawałek skórki, ale sama się zdziwiłam połączeniem smaków). Można spróbować, aczkolwiek nic rewelacyjnego.
Najpierw, kiedy pytaliśmy się o dojście na stare miasto pewna pani nam powiedziała, że Perugia to miasto schodów. I miała rację, wszędzie jest pod górę i to niekiedy ostrą. Wyszliśmy przy Piazza Italia i skierowaliśmy się na punkt widokowy. Piękna okolica, po prostu Umbria. Ciekawostką jest to, że przy dobrej pogodzie widać Asyż i można rozróżnić, np. bazylikę św. Franciszka. Następnie udaliśmy się Corso Vanucci na najsłynniejszy plac IV Novembre przechodząc obok Palazzo dei Priori (taki powiedzmy urząd), który rozbudowywano kilkakrotnie, co widać na fasadzie. Kolejnym punktem była fontanna Maggiore z dwoma marmurowymi basenami i jednym brązowym oraz rzeźbą trzech Gracji (oczywiście są to kopie). Na niej zostały przedstawione miesiące, znaki zodiaku, postacie mitologiczne i święte oraz alegorie nauk i sztuk.
Następna w kolejności-katedra. Piękna w środku (ze ślubną obrączką Maryi, ciekawe jak to nosiła :P), warta zwiedzenia i nie należy się zrażać jej wyglądem zewnętrznym-ma nieukończoną ewidentnie fasadę. Prowadzą do niej schody, na których wszyscy lubią siadać a nad którymi "króluje" ambona, z której wygłaszał kazania św. Bernard ze Sieny (dlatego tu też można spotkać jego symbol-słońce z wpisanym IHS). Widzieliśmy jeszcze łuk etruski z IV/III w.pne, ale był taki...mało ciekawy.
Z kolei piękny był nasz hostel na ulicy Bontempi 13, w pałacu (nie pamiętam czyim). Już od wejścia można było zobaczyć, że to nie jest zwykły hostel. W portierni na suficie były, niestety dość mocno zaniedbane, freski, co myślę, że jest rzadkością w tego typu miejscach. A do tego cena też przyzwoita, ogólnie polecam.
Wieczorkiem zrobiliśmy sobie jeszcze spacer na plac, z którego odjeżdżają autobusy, bo czekała nas wycieczka do Asyżu i Gubbio. I zjechaliśmy ruchomymi schodami, które mieszczą się w...nie wiem jak to napisać. Wygląda jakby było tam podziemne miasto wykute w skale. Świetne wrażenie.
I co do Perugii, to jeszcze jedna rzecz, o której nie można nie napisać. Trafiliśmy do restauracji o nazwie "Io sono musica, e tu...?" prawdopodobnie na jednym z rogów ulicy Cesare Caporali. Co tam było wyjątkowego? Oprócz obsługi, do której należał tez właściciel i kucharz, jedzenie. To coś, o co chodzi we Włoszech. Cudowna kuchnia. Jadłam tu po raz pierwszy trufle, jako dodatek do bruschetty (takiej grzanki) i kwiaty cukinii w cieście, co teraz ubóstwiam. Jak ktoś będzie, to polecam :). I wino di casa też.

środa, 13 października 2010

Pierwsze wrażenia z Viterbo

O rany, ale ten czas leci. Trzeba trochę nadrobić. Zacznę może dzieląc się wrażeniami z miasta, jakim jest Viterbo. Jest to średniej wielkości miasto. Ma to ten plus, że mogę wszędzie chodzić na piechotę i nie muszę wydawać kasy na autobusy. W porównaniu ze Sieną sprawia wrażenie miejsca trochę zaniedbanego, ale ma swój klimat i podoba mi się. Tak sobie ostatnio pomyślałam, że Florencja aż tak bardzo mi się nie podobała i wolę zdecydowanie mniejsze miasteczka. Doszłam do tego po weekendzie w Umbrii, ale to później. O historii i zabytkach też kiedyś w niedalekiej, mam nadzieję, przyszłości napiszę.


Uczelnia jest przepięknym miejscem. Niedługo pewnie wybiorę się z aparatem, co by to utrwalić. Ma dwa chiostri, czyli hmm...nie pamiętam jak to po polsku się nazywa, ale chodzi o takie miejsca z krużgankami dookoła i fontanną lub studnią w środku. Czuć wtedy bardziej klimat studiowania (niczym w średniowieczu:P). Profesorzy są bardzo mili. Pani Wieńska od języka i tłumaczeń polsko-włoskich jest bardzo pomocna i sympatyczną osobą i to samo mogę powiedzieć o naszej pani koordynator Francesce de Caprio. I jest naprawdę mile widziane to, że rozmawiamy po włosku, a jak są jakieś trudności, to próbujemy je rozwiązać tylko w tym pięknym języku. Z panią koordynator mamy historię Europy środkowo-wschodniej. Zajęcia się dopiero zaczynają, mimo że już prawie dwa tygodnie trwa rok akademicki.Ale planu dalej nie mamy, wyskakują jakieś problemy, ale mamy nadzieję, że szybko się z nimi uporamy. No i zajęcia są trzy razy w tygodniu każde, więc na uczelni będziemy spędzać dużo czasu. Ale to dobrze, bo poza nią nie mamy zbytnio kontaktu z językiem, sami Polacy lub Hiszpanie dookoła.

czwartek, 30 września 2010

Koniec w Sienie i w końcu Viterbo


Wczoraj mieliśmy egzamin z włoskiego. Wieczór wcześniej w końcu przysiadłam do nauki i dobrze zrobiłam, bo na egzaminie były zagadnienia, których nie miałam w Polsce. Poszedł mi dobrze. Potem była jeszcze część ustna, na której opowiedziałam trochę o mojej „karierze” muzycznej i po egzaminie. Poszłam na ostatni obiad do mensy, na ostatnie spojrzenie na Campo…teraz to się czuło, że coś dobiegło końca.
Dziś film, oddanie certyfikatów i bufet pożegnalny. Zdziwiłam się, że ten kurs zalicza mi 6 pkt ECTS, ale dla mnie bomba. Jeszcze muszę tu zdobyć tylko 24 :D. A z egzaminu dostałam 30/30, więc jestem zadowolona. A Claudia na pożegnanie powiedziała nam, że możemy do niej zawsze napisać, jakbyśmy mieli z czymś problem, czy z napisaniem, np. cv lub listu motywacyjnego. Ostatnie uściski, szczególnie z Moniką, z którą spędziłam 90 % czasu tutaj, no może 85, i wsiadłam w autobus do Viterbo.
Jechałam przez piękne tereny. I tak na przyszłość można by się wybrać do San Quirico d’Orcia i Acquapendente – piękne toskańskie miasteczka, w San Lorenzo odchodzi jedna z dróg do Orvieto, do którego się wybieram. Potem droga wiodła koło jeziora Bolsena, coś pięknego. I wjechałam do miasta mojego Erasmusa w korku. Wysiadłam i stwierdziłam, że nie wiem, gdzie iść, więc zapytałam się w pobliskim fryzjerze o via Cardarelli. Potem jeszcze raz się spytałam i tak bez mapy dotarłam do akademika z moim bagażem – wypchaną wielką walizką, torbą z laptopem i plecakiem. Chyba nie chcę wiedzieć ile to wszystko waży. W recepcji pani się ucieszyła, że rozumiem po włosku i już zapoznała mnie z pierwszymi studentami, z których jeden okazał się sympatycznym Gruzinem o wdzięcznym imieniu Gigi. Pomógł mi z moją walizką i potem pokazał mi miejsce, gdzie się je. Nie mogę tego nazwać mensą, bo wygląda jak dobry bar i do tego podchodzi kelner jak w restauracji. Dziwne, ale tak tu jest. Tylko zmartwiła mnie jedna rzecz, otóż od jutra posiłki będą w cenie 5,65! strasznie dużo, ponad dwa razy więcej niż płaciłam w Sienie…Zobaczymy co będę robić. Muszę się tu ogarnąć na razie, zobaczyć, gdzie jest jakiś sklep. I muszę to uczynić jutro rano, żeby zjeść jakieś śniadanie. Całe szczęście biuro, do którego muszę się zgłosić po hasło do internetu i plakietkę do mensy jest czynne od 9 i jest obok akademika. A potem pójdę na miasto do biura Erasmusa pozałatwiać wszystkie papiery i zacząć rok akademicki 2010/2011.

środa, 29 września 2010

Florencja, morze, Pisa i msza polska


 
W weekend byłam we Florencji, w Pizie i nad morzem w Rosignano. Cudowny czas, ale od początku. Wyjechaliśmy do Florencji spóźnieni, bo czemu nie, prawie o godzinę. Ale koniec końców dotarliśmy i na dworcu Santa Maria Novella spotkaliśmy się z naszą panią przewodnik. Pierwszym punktem był kościół o takiej samej nazwie jak stacja, własność zakonu dominikanów (za czasów budowy, teraz nie wiem). I jest z tym związana pewna historia, otóż zabrakło im pieniędzy na dokończenie budowy, ale na całe szczęście zgłosił się do ich pewien człowiek, który zgodził się sfinansować pozostałą część kościoła pod warunkiem, że jego imię będzie uwidocznione na fasadzie. I tak dobudowano wyższą część, na której jest widoczny fundator, niejaki Johannes Soricellarius. Z kolei wokół kościoła zbudowano grobowce, kto miał kasę wykupywał miejsce i umieszczał swój herb.
Na placu przed S.M.N. stoją dwa obeliski, wskazujące, gdzie się zaczynało palio. Co znaczy, że nie tylko w Sienie się odbywało, ale nie pamiętam kto postanowił, że tylko Siena ma do tego prawo i inne miasta musiały zaprzestać organizowania tych zawodów.
Następnie przeszliśmy ulicą Belle Donne i Tornabuoni do pałacu Strozzi. Koleś miał kompleks biedności. Pojechał chyba do Neapolu, wzbogacił się i wrócił do Florencji, gdzie wybudował wielki dom z kwiatkami pod dachem i w ogóle. Do dziś zachowały się oryginalne fragmenty, np. tych kółek, do których przywiązywano konie, z tym że u niego miały jeszcze dziurki, do których można było włożyć włócznię lub flagę. A przed pałacem jest ławka, co by zmęczeni mieszkańcy mogli sobie usiąść. W środku wygląda tak, że na parterze jest miejsce użyteczności publicznej, na piętrze mieszka rodzina, a na kolejnym, tuż pod samym dachem jest taras. No i nie mógł jeszcze nie pokazać, jaki to on jest bogaty, więc zrobił brązowe drzwi, których praktycznie nie można ruszyć z miejsca, są takie ciężkie.
Dalej udaliśmy się na plac, który był kiedyś gettem żydowskim, ale, gdy Florencja została stolicą Włoch (na krótko, krótko po zjednoczeniu w 1860 roku), zniszczono je, zrobiono plac i zbudowano łuk wieszczący, że stoi w antycznym centrum miasta.
Kolejnym punktem programu była katedra Santa Maria del Fiore z kopułą Filippa Brunelleschiego i Baptysterium z „Rajskimi drzwiami” Lorenza Ghilbertiego. Może najpierw o tym drugim. Otóż ogłoszono konkurs na drzwi baptysterium i jedynymi, którzy się tam liczyli, to właśnie Brunelleschi i Ghilberti. Wygrał ten drugi, ponieważ połączył brąz z czymś, co w rezultacie zmniejszyło koszta budowy. Ale Brunelleschiemu podkradł wizję ofiary Izaaka, na co ten się strasznie zdenerwował. Ghilberti jest autorem dwóch par drzwi (trzecie zrobił ktoś inny), ale właśnie „rajskie” są podziwiane, dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy zostało zastosowane coś takiego, jak głębia i kilka planów w tej formie rzeźbiarstwa. Naprawdę są przepiękne. A dokończył je syn Ghilbertiego, ponieważ ojcu się zmarło.
Z kolei kopuła też była przedmiotem konkursu, tylko tym razem Brunelleschi był zapobiegliwy i tworzył swój model w ukryciu. Wygrał stosując nową metodę budowy, mianowicie, że nie budowano kopuły i nie podnoszono jej na tamburo (podstawę kopuły), bo wtedy nie starczyłoby drzew w całej Toskanii, żeby zbudować taki dźwig, tylko budowano po trochu coraz wyżej. Brunelleschi do tego stopnia strzegł swojej tajemnicy, że nie mówił majstrom niczego innego poza tym, co danego dnia mają zrobić, więc gdyby umarł, nikt by nie wiedział, jak prace mają dalej iść.
Co jeszcze do katedry…to tu po raz pierwszy przeczytano „Komedię” Dantego (po śmierci autora) i to tu Boccaccio nazwał ją „boską”. I jeszcze dodatek o witrażach. Są one oryginalne XV-wieczne. A kolory są po prostu niesamowite: turkusowy, czerwony zachowały swoją intensywność przez taki szmat czasu. I znajduje się nad wejściem głównym (już w środku) zegar odmierzający czas liturgiczny. To chyba tyle z ciekawostek.
Potem poszliśmy jeszcze pod kościół pw. św. Małgorzaty, zwany kościołem Dantego. Tu podobno ujrzał miłość swojego życia Beatrycze (nie mylić z jego żoną), a następnie udaliśmy się pod Palazzo Vecchio – centrum polityczne miasta, gdzie do dziś znajduje się siedziba władz. Plac przy tym pięknym budynku - świadek spalenia Girolamo Savonaroli – dominikanina, który przez jakiś czas rządził Florencją nawołując do pokuty i prostego życia, jest także podniebną galerią sztuki, ponieważ są tu umieszczone rzeźby, m. in. Dawid Michała  Anioła (kopia, oryginał jest gdzieś indziej). Dalej idzie się do najsłynniejszej Galerii Uffizi i nad rzekę Arno, skąd już 50 m do Ponte Vecchio, sławnego mostu ze sklepami jubilerskimi.
I po tej jakże wspaniałej wycieczce wybraliśmy się na wspaniałe (moje pierwsze tegoroczne) włoskie lody do lodziarni mieszczącej się na małej uliczce blisko katedry. Niestety nie pamiętam nazwy…Ale były przepyszne.
I zostałam u Moniki na noc, przeszłyśmy się jeszcze po mieście i kiedy wracałyśmy, chciałyśmy wyjąć pieniądze z bankomatu, bo następnego dnia jechałyśmy do Pizy. Skutek tego był marny, bo żaden bankomat na starym mieście był nieczynny. W końcu doszłyśmy do wniosku, że ludzie mają za dużo kasy i wypłacają, żeby zrobić zakupy (jest tam strasznie dużo sklepów tego rodzaju, że dla dziewczynki można kupić sukienkę za 200 euro), bo trochę dalej od tych głównych ulic już można było się zaopatrzyć w pieniądze z automatu. 
A po drodze zrobiłyśmy sobie zdjęcia z przystojnymi :P chłopakami w mundurach, ale nie wiem czego, na pewno nie policji, może czegoś związanego z lataniem.
 
Następnego dnia pobudka o 6 rano i w pociąg (moja pierwsza podróż włoskim pociągiem) do Rosignano. Jest to miasteczko oddalone o jakąś godzinę drogi od Pizy, niezbyt urodziwe, choć może pogoda nie zadziałała na korzyść, ale ma plażę. Kiedy dotarłyśmy nad morze (Liguryjskie) byłyśmy zachwycone kolorami. Niebo było zmienne, ale przez to też cudowne, z chmurami lub po prostu toskański lazur, woda hmm…to jest chyba kolor acqua verde i piasek prawie biały (ponoć powstaje jako produkt uboczny z pobliskiej fabryki czegoś), po prostu bajka. A miejscowi nazywają ją plażą „jak w Malibu” i się nie dziwię. Porobiłyśmy sobie trochę zdjęć, wyszły super i zebrałyśmy się do Pizy.
 
>W Pizie zabrakło nam czasu na spokojne zwiedzenie, wiec tylko odpoczęłyśmy trochę na trawce, zrobiłyśmy zdjęcia i musiałyśmy pędzić na pociąg. Ta „Krzywa wieża” naprawdę jest krzywa :P. I nie wiem, jak wygląda pozostała część miasta, ale chyba rzeczywiście nie ma tam nic innego do zobaczenia.
Po powrocie do Florencji poszłyśmy na mszę polską. O jak dobrze było usłyszeć znów normalną mszę, mimo że nie mogłam tak do końca być świadkiem tego, co działo się na ołtarzu, ponieważ wpadłam na świetny pomysł, żeby zagrać w razie gdyby nie było nikogo (wywiedziałam się wcześniej od Moniki jak to wygląda). I okazało się, że organy są za ołtarzem. Nic nie widziałam, więc na komunię grałam na czuja. Ale chyba było w sam raz. A potem nasłuchałam się komplementów i zawiedzionych nadziei, że to tylko tak jednorazowo.

piątek, 24 września 2010

Panforte



Dziś chyba już pożegnałam się z historycznym centrum Sieny i na koniec kupiłam, ponoć w najlepszej pasticcerii o nazwie „Magnificio” przy Il Campo, panforte (oryginalny czarny), czyli przysmak świąteczny od wielu wielu wieków dla tutejszych mieszkańców. Pełen jest orzechów, pewnie rodzynek, rodzynków też i może miodu. Nie wiem, co tam jest w środku, ale jest bardzo dobry. Polecam, jakby ktoś chciał spróbować oryginalny produkt sieneński.
 

poniedziałek, 20 września 2010

Jak dojść do...:)

Dziś mam wrażenie, że napisali mi na czole: „ją możesz spytać o drogę”. Jak wracałam z zajęć, zaraz po wyjściu z uniwersytetu zatrzymał się samochód i siedzące w nim panie zapytały się mnie o jakiś plac, ale nie wiedziałam, gdzie się takowy znajduje, więc się dopytałam, co miało tam być. Okazało się, że sklep sportowy, a ja codziennie mijam jeden, więc je tam skierowałam i chyba o to im chodziło, bo potem jak przechodziłam obok niego, to właśnie wchodziły do środka.
I jeszcze jedna pani mnie zaczepiła i spytała się jak dojść na ulicę równoległą do tej, na której byłyśmy. Wytłumaczyłam jej, bo wiedziałam jak Monika chodzi na przystanek autobusowy. Zdziwiło mnie najbardziej to, że przecież nie wyglądam jak Włoszka i niby skąd mam wiedzieć jak dojść, gdzie co się znajduje, ale cieszę się, że mogłam pomóc.

niedziela, 19 września 2010

Val d'Orcia

 
Byliśmy w pięknym parku Val d’Orcia (coś takiego jak park krajobrazowy). Zaczęliśmy zwiedzanie od Sant’Antimo – kościółka położonego wśród wzgórz i winnic, gdzie rosną grona na jedno z najlepszych włoskich win, Chianti. Zjadłam parę z krzaka, coś pysznego. Sam kościółek pamięta czasy Karola Wielkiego i jest zbudowany z trawertynu i alabastru (kiedy podświetli się go, to widać jego strukturę, niesamowite). I jest to miejsce na trasie Via Francigena, takiego włoskiej Camino de Santiago di Compostela, tylko prowadzącego do Rzymu. Może się kiedyś wybiorę, choćby tylko do części toskańskiej…
Potem pojechaliśmy do Pienzy, miasteczka wpisanego na listę UNESCO. Małe, ale śliczne, widoki na Toskanię też cudne, bo te miasteczka mają to do siebie, że są  budowane na pagórkach. Jest to miasto, w którym urodził się późniejszy papież Pius II i kiedy nim został, to na swoją cześć zmienił nazwę miasta i trochę je przebudował, więc łączy ono w sobie cechy charakterystyczne XIII i XIV-wieczne. Ma rynek o kształcie trapezu. A kościół jest zbudowany na krawędzi pagórka i przez to cała absyda już się obsunęła trochę, co widać w kościele na załamaniu podłogi i jej spadku. Ale jest przez to bardzo ładnie oświetlony za dnia.
Tak na marginesie, to ten papież pochodził z rodu Piccolominich, z którego pochodził również następny – Pius III. Mają oni w herbie 5 półksiężyców, które symbolizowały krucjaty. Z kolei w Sienie jest ród Tolomei, który ma w swoim herbie 3 półksiężyce.
Na ostatni już punkt dojechaliśmy do Bagno Vignoni, uzdrowiska, w którym leczyła się, m. in. Katarzyna ze Sieny, po tym jak nie chciała wyjść za jakiegoś bogacza i obcięła włosy i w ogóle. Są tam naturalne termy, woda do dziś wypływa ciepła, a z tego miejsca korzystali już Rzymianie (nie wiem, czy przypadkiem Etruskowie też już czegoś tam nie robili). Piękne i ciekawe miejsce.
A z powrotem, jak już wracaliśmy autokarami to mieliśmy piękną burzę, która nie odpuszczała aż do jakiejś 1, 2 w nocy.

sobota, 18 września 2010

Mój włoski, hmm...

Dziś rano spotkałam trójkę Polaków, nauczycieli akademickich ze Śląska. Poopowiadałam im trochę, gdzie mogą pojechać i co zobaczyć w Sienie. Ten pan mnie tylko zasmucił, bo powiedział, że słychać u mnie już akcent włoski…Trzeba będzie nad tym popracować, tylko jak?

piątek, 17 września 2010

Il Duomo

Już kolejny weekend nastaje w tym pięknym kraju, zaczęty pod znakiem zwiedzania. Dziś po zajęciach poszłyśmy w końcu z Moniką do Il Duomo. Jak zaczęłyśmy ok. 14.45 to skończyłyśmy o 19. Więc jakież wrażenia? katedra jest prześliczna, ale tyle kasy za zwiedzanie, kiedy mozaika na podłodze jest zasłonięta to bym nie dała, ponieważ bilet wstępu kosztuje 6 euro. Opłaca się bardziej i tak kupić, tzw. bilet łączony, z którym za 10 euro można zwiedzić katedrę, kryptę, baptysterium, muzeum i jeszcze oratorium św. Bernarda. Wracając, katedra z zewnątrz zdaje się być większa niż jest w rzeczywistości, dlatego nie dziwię się, że zrobili ją w paski, żeby zdawała się większa. Ale i tak robi wrażenie. Ta podłoga jest niesamowicie zrobiona, ambona jest zachwycająca, stalle również, kopuła i rozety się do tego dołączają. 
 
Bardzo miłym komplementem zostałyśmy obdarzone, gdy stałyśmy przy obrazkach  z Madonną del Voto. Otóż pan, który wykładał obrazki z modlitwą w różnych językach spytał się, czy chcemy angielski, bo już się skończył, po czym powiedziałyśmy, że nie. Monika dodała, że ona woli po niemiecku, a ja ją szturchnęłam i powiedziałam: „a po włosku?”. Pan się spytał skąd jesteśmy, więc odpowiedziałyśmy, że z Polski, a ja dodałam, że jesteśmy tu na kursie językowym. I tu dochodzimy do najlepszej części tego akapitu, pan nam powiedział, że bardzo dobrze mówimy po włosku. Chyba każdy uczący się jakiegoś języka chciałby coś takiego usłyszeć.
W muzeum znajdują się oryginalne części, m. in. z fasady kościoła, ponieważ czas je trochę zniszczył i obecnie na zewnątrz są kopie. W innych salach są obrazy, sprzęt kościelny, wspaniałe monstrancje, ornaty, kielichy, relikwiarze itp. Można także wejść na górę i zobaczyć panoramę miasta z widokiem na Toskanię. Śliczny widok, szkoda tylko, że było pochmurnie, ale i tak robi wrażenie. Weszłam tam, ale bałam się strasznie. Lęk wysokości nie jest mile widziany, jak można tyle z góry zobaczyć.
 
A jutro czeka Val d’Orcia i mieścinki obok, też dużo zwiedzania, jeżdżenia. Mam nadzieję, że pogoda dopisze. A w niedzielę – skype z rodzinką, już się nie mogę doczekać.

środa, 15 września 2010

Kulinarnie :)

Upał wrócił. A tak poza tym, to jestem na półmetku kursu. Teraz, kiedy mamy tyle zajęć, to leci dzień za dniem. Ale to dobrze, czasem jestem tak zmęczona, że nie mam siły na zajęciach, nawet rano. Ta ciągła koncentracja…cóż, nauka języka.
Na wykładzie z kultury mieliśmy temat kuchni. Dowiedziałam się, że klasztory włoskie – sióstr słynęły zawsze ze słodkości, natomiast braci z ogrodów warzywnych i ziół. A także (tylko nie wiem, czy dobrze zrozumiałam), że Katarzyna Medici, kiedy pojechała do Francji to wzięła ze sobą swoich kucharzy, przepisy i ogólnie mówiąc smak i tak narodziła się przynajmniej część kuchni francuskiej. Z kolei pizza, jak wszyscy wiedzą narodziła się w Neapolu, a kucharz, który wymyślił „margheritę” nazywał się Nasecane, czyli Psinos. I odnośnie tej wspaniałej potrawy jeszcze jedna rzecz – pizza oryginalna ma w swoich składnikach warzywa, ryby lub/i mięso, a popularna „hawajska” (aż wstyd się przyznać, że lubię taką) jest po prostu świętokradztwem. Ale i tak najciekawsza ciekawostka z dziś to legenda o powstaniu makaronu tortellini. Mianowicie w Bolonii pewien kucharz zakochał się w dziewczynie. Ale ona go nie chciała i do tego strasznie wybrzydzała i nie chciała jeść, mimo że on codziennie wymyślał dla niej co innego. Pewnego razu, kiedy myślał, co by tu dziś zrobić na obiad, wyszedł do  ogrodu i zobaczył ją kąpiącą się i zauważył, że ma wypukły pępek. I na jego kształt zrobił makaron. A teraz wszyscy to jedzą.

poniedziałek, 13 września 2010

Nowości

Dziś były pierwsze zajęcia Linguaggio integrativo. Zapisałam się do grupy humanistycznej ze względu na studia, ale coś mi się wydaje, że jutro już pójdę do grupy L’arte e architettura. Będą ciekawsze i chyba bardziej rozwijające niż te, na których dziś byłam. Czytaliśmy tekst jakiegoś gostka, fragment książki, i potem analizowaliśmy go, pytaliśmy się o słówka, których nie rozumieliśmy i było strasznie nudno.
A kiedy wracałam po zajęciach była burza - moja pierwsza na obczyźnie, szkoda tylko, że jak jestem na dworze, to się jej strasznie boję… I przez ten deszcz czuje się jesień.

sobota, 11 września 2010

Piękne San Gimignano

Pogoda dopisała, była po prostu cudowna. A samo San Gimignano mnie tak zachwyciło, że chyba się w nim zakochałam. Prześliczne miasteczko z zachowanym średniowiecznym klimatem jest tak urzekające, że nie dziwię się, że rocznie ma 3 miliony odwiedzających! Jest to mała mieścina, nie to, co w najlepszych czasach, kiedy mieszkańców miała ok 20 tysięcy. Ma jedną główną ulicę San Giovanni, na którą wchodzi się przez Porta San Giovanni. Po drodze na główny plac mija się ścianę kościoła z XI wieku (chyba) zbudowaną z trawertynu w stylu romańskim odmianie toskańskiej. Ponieważ miasto znajduje się na wzgórzu, są stamtąd prześliczne widoki na Toskanię, winnice, pagórki itp. Na Piazza della Cisterna od cysterny z wodą, która zaopatrywała mieszkańców w wodę pitną jest studnia i obok niej dom z Torre di Diavolo, ponieważ każda wieża ma swoje legendy, tę ponoć ukończył za mieszkańców sam Diabeł…podobno każda legenda ma w sobie trochę prawdy… Następnie weszliśmy na piazza przed Duomo, plac reprezentacyjny miasta dla celów politycznych i takie tam, gdzie mieści się dawny pałac – główny urząd miasta (wielokrotnie przebudowywany, co widać) i „nowy” Palazzo del Popolo z najwyższą wieżą Torre Magna o wys. 54 m. Po wejściu na dziedziniec widać freski herbów, ponieważ każdy ród panujący musiał umieścić swój herb – taki podręcznik do historii miasta dla tych, którzy nie umieją czytać. Na jednej ze ścian jest fresk przedstawiający Matkę Bożą, po prawej stoi św. Grzegorz, a po lewej (chyba) św. Gimignano trzymający miasto. Po prawej stronie tego fresku jest inny przedstawiający jakiegoś świętego czytającego sentencje o sprawiedliwości ludziom, a druga część ludzi stoi za drzwiami i chce kupić sprawiedliwość, taka umoralniająca historyjka.
Następnie weszliśmy do ruin zamku zbudowanego w XIV wieku przez Florentczyków, który przetrwał tylko dwa wieki, stamtąd rozciąga się piękny widok na Toskanię. I jest ładny park wokół. Prześliczne miejsce.
Polecam każdemu wizytę w tym miasteczku, nie trzeba wiele czasu, bo jest naprawdę bardzo małe, a uroku kryje w sobie niesamowicie dużo. I ja tam nie trafiłam, niestety, ale w północnej części miasta obok kościoła Sant’Agostino jest dom, na którym widnieje fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza, więc jakiś akcent polski też jest. I jeszcze jedno – urodził się tu Kallimach, Włoch, ale pierwszy humanista w naszym pięknym kraju.
A poza San Gimignano – widać z ruin zamku – jest miasteczko, gdzie urodził się twórca „Dekameronu” Boccaccio. To tak dla zainteresowanych.
I jeszcze coś, a mianowicie, oprowadzanie było po włosku w końcu.
 

piątek, 10 września 2010

Film, czas i pogoda

Dziś na zajęciach oglądaliśmy film pt. „Mine vaganti”. Niestety okazał się kolejnym współczesnym filmem włoskim, w którym następuje zderzenie tradycji i nowoczesności – bracia okazali się być homoseksualistami… Chyba zdecydowanie wolę klasykę kina, np. „Quo vadis” z 1954 roku lub inne takie.
I jestem tu już, albo dopiero tydzień i 1 pełny dzień. Myślałam, że szybciej będzie leciało, a tu jeszcze przede mną ponad 2,5 tygodnia zajęć, hmm…to faktycznie niedużo. A egzamin zbliża się wielkimi krokami, ale to nic. Jutro jedziemy na wycieczkę do San Gimignano, oby pogoda dopisała.
A tak a propos pogody, to tu rzeczywiście strasznie szybko się robi ciemno, jak słońce zajdzie. I już też czuć od jakichś trzech dni nadchodzącą jesień, bo nie mogę wyjść bez czegoś z długim rękawem, chyba że chcę zmarznąć.

środa, 8 września 2010

Dziwności

Ta msza to nic szczególnego, niestety. Mało ludzi, psalm czytany (dziwi mnie to z każdym razem w niedzielę tudzież w święto), ale za to piękny kościół. I tak jak u św. Andrzeja, tak i tu jest figura św. Rity. A na mszy śpiewał jakiś chór Coro Polifonici Senesi i po niej mieli koncert, więc dziś się trochę ukulturalniłam.
I w końcu udało mi się uzyskać hasło do neta i mogłam porozmawiać na gg. Poszłam tam po zajęciach i obiedzie i dowiedziałam się, że potrzebują mojego codice fiscale…rany, oni nic bez tego nie mogą zrobić! i musiałam się wrócić do pokoju po kartkę z tym numerkiem…..i znów tyle km…Ale potem niezmiernie się ucieszyłam jak już wszystko działało. Maile to nie to samo, co rozmowa. Jeszcze tylko czekam na skype’a, żeby porozmawiać z Mamą.
PS. A po kolacji, na deser zjadłam figę sieneńską(tzn. urosłą tu) - miodzio.

wtorek, 7 września 2010

Kilka spostrzeżeń

Chyba w końcu trafiłam do w miarę ogarniętego kościoła – Sant’Andrea na Via di Camollia. Całkiem blisko. Jutro z okazji święta Narodzenia Najświętszej Maryi Panny będzie jakaś uroczysta msza w kościele S. Maria Fontegiusta. Mam nadzieje, że będzie to zetknięcie z piękną maryjnością włoską. A po mszy poszłam do księdza spytać się, czy dobrze zrozumiałam i gdzie jest ten kościół i chwilę z nim porozmawiałam. Jak powiedziałam, że jestem z Gdańska od razu skojarzył z Solidarnością i wiedział, że Szczecin leży przy granicy.
Zajęć ciąg dalszy. Robimy trochę rzeczy tych, które już umiem, więc robię powtórkę, ale też będziemy robić nowe dla mnie zagadnienia gramatyczne, np. congiuntivo. Ogólnie zajęcia są ok, tylko brakuje mi czasu na naukę. Wieczorem jestem naprawdę zmęczona i chodzę spać o 22.
Dziś byłam w innej stołówce, która jest teraz otwarta jakoś 12-14 i raczej się przeniosę do niej. Przynajmniej zjem obiad o normalnej porze. I jest całkiem niedaleko uczelni, tylko jakieś 20 min drogi. Wtedy wieczory będą luźniejsze i nie będę się włóczyć po mieście w oczekiwaniu na jedzenie. Dziś udało mi się dotrzeć do domu przed 20,  a teraz jest 20.19, a ja już umyta, ze zjedzoną kolacją i zrobionym małym praniem.
I jeszcze jedno, wczoraj w końcu usiadłam przy internecie. Chyba nie muszę pisać z czym to się wiązało. Napisałam dwa maile, których stworzenie zjadło mi całą 2,5 godzinną przerwę. Internet to dobra rzecz.

niedziela, 5 września 2010

Siena

 Trafiłam do grupy o stopniu zaawansowania B2. Nieźle mnie ocenili jak na początek. Jest to najliczniejsza grupa ze zdecydowaną przewagą Niemców, kilka osób innych narodowości i co najmniej 5 Polaków też tam jest. Zajęcia mamy z niejaką Claudią Marulo, bardzo młodą i sympatyczną osobą. Rozmawialiśmy w grupach, robiliśmy ćwiczenia gramatyczne, trochę słownictwa, więc wszystkiego po trochu. W piątki będziemy oglądać filmy. Kolejne zajęcia jutro rano, a po południu wykład o kulturze Italii.
Piątek, co ja robiłam w piątek…Aha, nic szczególnego, rano poznawałam moje okolice, potem były zajęcia, a po zajęciach poszłam na mszę i na miasto. Zrobiłam trochę zdjęć. Następnie kolacja, tzn. włoski obiad ( 19.30 to zdecydowanie za późna pora, żeby cokolwiek jeść, ale lepiej tak niż wcale) i do pokoju dotarłam o 21.20.
Sobota – znalazłam w końcu ten kościół. o którym mówił mi pan z portierni. Natomiast o 14.45 spotykaliśmy się wszyscy na wycieczce po Sienie z przewodnikiem. Jak to na Włochów przystało, oprowadzanie zaczęło się ok. 45 min później. Utworzyło się z nas kilka grup, ja trafiłam do bardzo miłej pani przewodnik, która bardzo często używała słowa „incredible” (niestety albo i stety oprowadzanie było po angielsku).To, co zapamiętałam:
·         Siena i Florencja zawsze walczyły ze sobą (za krótka odległość).
·         budynki na Piazza del Campo (przynajmniej niektóre) są zbudowane bez użycia cementu, opierają się tylko na metalowej konstrukcji i czymś tam flexible, na pewno najwyższa wieża – Torre Mangia
·         herbem Sieny jest „trójkąt” dwukolorowy – czarny na dole i biały na górze
·         na Palazzo Pubblico jest herb Medyceuszy, którym oddał pod władanie miasto Karol V 1559
·         do tego pałacu jest przyklejona kaplica, dziękczynienie za koniec zarazy 1348
·         dzwony na Torre mangia – jeden dzwoni, kiedy umarł jeden z żołnierzy broniących miasta ( do dziś w Sienie jest taka grupa – przywiązanie do tradycji), a w inny dzwonią ci, którzy właśnie skończyli 20 lat świętując koniec nastoletniości
·         silne przywiązanie do tradycji widać na każdym kroku
·         Il Palio jest dwa razy do roku 2.07. i 16.08., zawsze bierze udział 10 koni, wybierają drogą losową. Może zwyciężyć koń bez jeźdźca, ale musi mieć na czole znaczek contrady.
·         Contrady: Nobil Contrada dell’Aquila, del Bruco, Contrada della Chiocciola, Contrada Priora della Civetta, Contrada del Drago, Nobil Contrada del Nicchio, Contrada della Lupa, del Leocorno, Contrada Sovrana dell’Istrice, Contrada Imperiale della Giraffa, Nobil Contrada dell’Oca, Contarda Capitana dell’Onda, Contrada della Pantera, della Selva, della Tartuca, di Valdimontane, della Torre.
·         dlaczego kształt muszli Il Campo? ponieważ w Sienie nie było wody i zbierali deszczówkę, która następnie była przefiltrowywana i dopiero wtedy zdatna do użycia, do dziś na placu jest oryginał „pochłaniacza wody”
·         potem doprowadzili wodę i zbudowali fontannę i się tak ucieszyli, że nazwali ją Fonte Gaia ( na rynku stoi kopia, oryg jest w Santa Maria della Scala) 1334
·         na Il Campo św. Benedykt Tolomei wygłaszał kazania trzymając przed sobą symbol Hostii z napisem IHS i promieniami słońca dookoła XVw.( w Rzymie uznawano to za heretyckie, ale Bernard i tak został świętym)
·         przed Il Campo od strony Via di Camollia jest Loggia della Mercanzia ( nie pamiętam, co tam było)
·         pielgrzymi idący z Francji i Niemiec do Rzymu przechodzili przez Sienę, najpierw szli do katedry Il Duomo ulicą Banchi di sopra, z katedry szli na Il Campo, a stamtąd via Banchi di Sotto do Rzymu
·         Siena to miasto prawników i bankowców, tu powstał pierwszy na świecie bank, który od 1472r. istnieje do dziś, zał. przez rodzinę Salimbeni – Monte Paschi
·         każda contrada ma swój kościół
·         kto bogatszy, budował wyższe pałace i tak pewnego razu pod sieną stanęli Florentczycy i zażądali kasy i wszyscy się złożyli oprócz Tolomei, którzy robili interesy z Florencją, za co potem Sieneńczycy zburzyli im część pałacu
·         San Domenico – tu jest najstarszy i jedyny za życia namalowany wizerunek św. Kasi, relikwie jej głowy i kciuka. Głowa jest w kaplicy, w której freski namalował uczeń Leonarda da Vinci, a kciuk w gablocie na ścianie – naturalna mumia.
·         w tym kościele był szpital, dlatego jest on bardzo prosty, zresztą można się domyśleć, co tam było
·         katedra Il Duomo, miała być początkowo dużo większa, ale zaraza przeszkodziła w budowie, jednak do dziś można oglądać założenie jej wielkości. Na fasadzie są kopie, oryginały w muzeum OPA. Katedra jest w paski – marmur biały i wydaje się czarny, ale tak naprawdę jest zielony tylko tak ściemniał przez lata.
·         krypta pod katedrą została odkryta przypadkiem jakieś 10 lat temu z freskami…non ricordo
·         naprzeciwko Il Duomo był szpital, obok niego szpital dla noworodków
·         wczoraj, tzn. 4.09. było jakieś święto contrad ślimaka i żółwia, nie wiem czy nie było to świętowanie chrztu jakiegoś dziecka, którego albo rodzice są z tych dzielnic, albo po przyjacielsku dwie świętowały, coś w ten deseń
 
·         tradycja, tradycja, tradycja żyje w Sienie
Dziś z kolei poszłam na mszę do części miasta, w której jeszcze nie byłam i trafiłam do kościoła Santa Maria di Provenzano. Msza się zaczęła z opóźnieniem, ludzie gadali, ksiądz też, np. podczas czytania udzielał instrukcji jednej pani, która robiła za kościelnego, pieśń była tylko na wejście (hmm…nie mają organistów?), kazanie chyba typowe dla temperamentu włoskiego – ksiądz krzyczał itp., ale zmienność intonacji mi się podobała, chociaż samo kazanie skończyło się o 11.40(msza o 11), a ksiądz staruszek siedział na środku na krześle i opowiadał. Tylko po jakimś czasie nie mogłam się już skupić, za dużo nie rozumiałam. A Komunię rozdawał on i siostra zakonna…
Nie podoba mi się to, czuję się okropnie będąc na takiej mszy…A księża tutaj są chyba wszyscy starzy. Na razie trafiłam na jednego młodszego, jakiegoś Filipińczyka z wyglądu.
A z dziś jeszcze jedna rzecz, a mianowicie w stołówce akademickiej dają w miarę normalny chleb, hura!
Dopisek wieczorny: wzięłam sprawy w swoje ręce i sama się zapytałam o internet WiFi i się dowiedziałam, że jest takie miejsce w Sienie. Chyba nie muszę pisać jak się ucieszyłam. Wróciłam do pokoju, doładowałam kompa i wyruszyłam z powrotem na miasto (a to dość spory kawałek drogi, chodzę dość szybko i zajęło mi to 45 min…). Podłączyłam się do sieci i pokazało mi, że potrzebuję kodu dostępu. We Włoszech zostało coś takiego założone, żeby wyeliminować zagrożenie terrorystyczne. Jedyne, co dobre, to pokazało, że trochę bliżej niż Piazza di Mercate też jest możliwość skorzystania z WiFi. I na Piazza A. Gramsci w pubie The Dublin Post spytałam się, niestety zabrakło kodów, jutro będą. I musiałam się wrócić straciwszy prawie bez sensu całe popołudnie. No cóż, zdarza się.