poniedziałek, 28 lipca 2014

Festa Sant'Andrea

W niedzielę czekało mnie szaleństwo na kolejnej, tym razem największej, imprezie miejskiej w Pescarze, która odbywa się w ostatni weekend lipca, czyli festyn św. Andrzeja opiekuna rybaków. Mój plan wyglądał tak: iść na procesję, która zmierza w stronę portu i zobaczyć jak pakują figurę na barkę i płyną w procesji na morze. Nie sądziłam, że uda mi się wbić na jedną z barek. Tym sposobem wypłynęłam w Adriatyk na łodzi rybackiej i uczestniczyłam w oddawaniu hołdu tym, co oddali życie na morzu. A wyglądało to tak, że wszystkie łodzie, co wypłynęły (a było ich ponoć 40), gromadziły się w miarę blisko siebie, trębacz grał "Ciszę", zrzucano wieniec do wody, a orkiestra grała hymn włoski. I tak trzy razy. Niesamowite przeżycie, szkoda tylko, że tak od połowy chciałam już znaleźć się na lądzie. Kołysało nami nieźle, a z daleka wydawało się, że morze jest spokojne. Niespodzianką było też wpłynięcie z powrotem do portu. Z plaży puszczali fajerwerki (muszę przyznać, że w dzień też ładnie wyglądają), ale część z nich to chyba z armaty była, taki huk robiły. I kolorowe też były, podobno w kolorach Abruzzo.
Tak więc, widziałam Pescarę od strony morza, a na koniec pan kapitan zaprosił na przyszły rok. Kto wie?

niedziela, 27 lipca 2014

Giostra cavaleresca w Sulmonie

Wczoraj wybrałam się do Sulmony. Udało mi się, bo na czas dowiedziałam się o imprezie, która się odbywa co roku w ostatni weekend lipca, czyli o turnieju rycerskim (Giostra cavalleresca). Wszystko zaczyna się od pochodu na czele z królową Joanną, której to miasto zostało ofiarowane w prezencie. Uczestnicy są ubrani w stroje renesansowe, więc jest na co popatrzeć.
Ale od początku. Przyjechałam z zamiarem zwiedzenia najpierw miasteczka, żeby potem mieć jak sensownie wrócić. I owszem, przeszłam się najpierw mając w pamięci mapę, bo nie znalazłam informacji turystycznej. Pogoda nie zachęcała, padało, a ja nie wzięłam parasola z domu, ani nawet swetra, bo przecież we Włoszech jest ciepło. Więc jak już zdążyłam zmoknąć na tyle, że mi deszcze przestał przeszkadzać, to przestawał padać, a jak się trochę podsuszyłam, to znów zaczynał. Niemniej jednak, Sulmona jest jednym z tych miasteczek, które warto odwiedzić. Położona między dwoma masywami Apeninów z każdej strony urzeka widokami (szczególnie jak słońce oświetla szczyty). Przypomniała mi trochę Sienę, bo tu też żywa jest przynależność do poszczególnych dzielnic, co widać w znakach nad ulicami wjazdowymi: tu wchodzisz do dzielnicy takiej a takiej, flagach powywieszanych na domach i właśnie na takim turnieju, gdzie każda jest reprezentowana. Mają oczywiście osobne kościoły i osobne pałace, bardziej lub mniej pokazowe. No i tu urodził się słynny poeta Owidiusz.
Podczas spaceru udało mi się dotrzeć na plac, na którym rozgrywają giostrę. Ciekawy widok nawiezionego piasku z posadzonymi roślinkami i figurami 1:1 panów na koniach. Przy tym placu jest też średniowieczny akwedukt, na którym zawiesili flagi poszczególnych dzielnic, a widok zza niego na plac, kościół i góry jest niesamowity!

Sulmona słynie też z confetti, co we Włoszech oznacza małe cukierki. Żeby były bardziej zachęcające do kupna, są układane najczęściej w kwiaty lub dołączane do figurek itp.

Czas pochodu zbliżał się, więc przeniosłam się przed największy i najbardziej widoczny pałac, gdzie już gromadzili się ludzie. Stanęłam sobie przy barierce, więc powinnam mieć genialny widok, ale przed barierką też się ustawiali, a we Włoszech, jak wiadomo, raczej nikt takimi szczegółami się nie przejmuje, więc miałam prawie idealny widok na wszystko, co się tam działo. Opóźnienie sięgnęło tylko jakichś 50 minut. Najpierw wyszli trębacze, bębniarze, pan ze sztandarem, potem tacy, co mają flagi i robią nimi różne rzeczy (podrzucanie, wymiana miedzy sobą itp.), damy dworu i znów bębniarze. Poszli w prawo (a cały turniej miał być na placu, do którego idzie się w lewo, więc miałam zagwostkę) i za zakrętem się zatrzymali. Stwierdziłam, że może to już koniec i w takim razie idę na pociąg, ale jak doszłam do pochodu, zobaczyłam, że dołączyli konia z tyłu i przypomniało mi się, że nie ma wśród nich dam ubranych na czerwono, więc musiało to mieć jakiś ciąg dalszy. I rzeczywiście, doszli z powrotem do zamku, z którego wyszły czerwone damy, jacyś rycerze, wysoko postawieni panowie, kimkolwiek byli i królowa, która wsiadła na konia i ruszyli w prawidłową stronę. A na samym końcu jechał wóz ciągnięty przez dwa bawoły, na którym pan trzymał sztandar turnieju.
Swoją drogą, wszystkie dziewczyny były przepięknie uczesane, a ich suknie tez niczego sobie. I tak sobie zamarzyłam, że też chciałabym kiedyś uczestniczyć w czymś takim i ubrać się jak one, z perełkami we włosach.

Na placu, gdzie się wszystko miało odbyć były trybuny, na które wstęp był płatny, więc nawet nie próbowałam się tam dostać, ale przyuważyłam dziurę, zresztą nie tylko ja i udało mi się obejrzeć cały turniej. Wyobrażałam go sobie, że to będzie tak jak na filmach, że panowie się strącają kopiami z koni, ale to chyba jakaś brutalna wersja musiałby być. Tu polegała na zręczności. Panowie ścigali się, kto zbierze kopią jak najwięcej kółek i jak najszybciej dotrze do mety. Widok był godny polecenia, szczególnie, że te ich kolorowe stroje z renesansu świetnie się prezentują podczas wyścigu.
A po wszystkim nastąpił nieodłączny element każdej festy włoskiej, czyli wspólne jedzenie przy stołach, oczywiście każda dzielnica ma swój placyk, na którym się odbywają takie rzeczy. To musi być fajne przeżycie, tak wieczorem ze znajomymi zjeść wspólnie na świeżym powietrzu kolację. Szkoda, że ja byłam sama...
W niedzielę odbył się drugi dzień turnieju i pan zachęcał do przyjścia, bo ponoć pochód miał być jeszcze piękniejszy. To zostawiłam na następny raz :).

poniedziałek, 14 lipca 2014

Kolejne świętowanie

Wczoraj znów się wybrałam na festę. Tym razem do parafii św. Gabriela pasjonisty. Najpierw była procesja z orkiestrą, figurą świętego itd. i najbardziej się śmiałam, jak weszliśmy w jedną ulicę po to, żeby za 100 metrów zawrócić i jak zobaczyłam proboszcza-wysokiego łysego gościa ubranego w dżinsy i trampki, który miał za krótką albę :D. Była to impreza inna od San Cetteo, bardziej lokalna. I tańsza :P. Postanowiłam zaryzykować jeszcze raz i kupiłam znów pizzę frittę, tym razem kosztowała mniej, była większa i lepsza (ciekawe co na tę lepszość wpłynęło...cena, poznanie smaku, czy rzeczywiście była smaczniejsza). Był też zespół grający do tańca, ale wybrałam oglądanie finału mistrzostw świata, bo przecież tego elementu nie mogło zabraknąć u Włochów. Zdecydowanie Argentyna była faworytem, emocji też nie zabrakło. Usiadłam obok takich miłych ludzi, którzy mnie poczęstowali świeżo prażonymi orzeszkami ziemnymi. Polecam, tym bardziej na ciepło.
A msza była ciekawym przeżyciem. Z racji, że jest to kościół, przy którym działa nowa ewangelizacja, było z zespołem, gitarami, klaskaniem i byłam przekonana, pokazywaniem. A dopiero jak się msza zaczęła, to się okazało, że specjalna "pani od pokazywania" tłumaczy wszystko na język migowy. Takie tu urozmaicenia :).

sobota, 12 lipca 2014

Rozmaitości

Zapomniałam o włoskim zwyczaju kończenia studiów. Tzn. przyjaciele broniącego się delikwenta obklejają uniwersytet jego zdjęciami. Oczywiście tymi najbardziej obciachowymi, szczególnie z imprez wszelakich. Drukują je w formacie A4 i dopisują gratulacje z okazji zakończenia studiów. Absolwenci ubierają na głowę wianek z jakiejś zieleniny z czerwoną wstążką i świętują.
A Simona mi powiedziała, że w pracy dyplomowej składa się podziękowania i to nie tylko profesorom, ale też przyjaciołom i rodzinie. W sumie, miły zwyczaj.

Przed wejściem na uniwerek przyuważyłam ostatnio pomnik psa. Takiego ładnego kundelka. Jest on dedykowany wiernemu przyjacielowi, który chyba nawet tam mieszkał i zdechł kilka lat temu.

Już zdążyli na mnie zatrąbić, jak szłam ulicą. I do tego dwie panie zupełnie obce, jedna w sklepie, a druga po prostu na chodniku stwierdziły, że jestem bella, a jedna z nich nawet nazwała mnie gwiazdką. Dziwni są ci Włosi i to nie tylko faceci.

Dziś rano byłam na dłuuugim spacerze brzegiem Adriatyku i jak w końcu stwierdziłam, że może na chwilę usiądę to wybrałam miejsce na kamieniach (które co jakieś 200, 300 m wchodzą w głąb morza) akurat obok zdechłych ryb. Lub raczej tego, co po nich zostało. A obok jakaś rodzinka z dzieciakami bawiła się w wyławianie stworzonek z wody, tj. krewetki, kraby i w końcu zrozumiałam po co oni na plażę chodzą z siatkami na kiju.
I jak sobie szłam, to zachwycił mnie widok malutkiej dziewczynki w pięknych czarnych loczkach, która niedawno nauczyła się chodzić. I jak trafiła na fragment piasku z połamanymi muszelkami to takie to było atrakcyjne, że nawet się nie oglądnęła na swoją mamę tylko po tych muszelkach prawie biegła tymi swoimi nóżkami. Potem jak wracałam, to wpadłam na to, że one się świeciły od słońca i może to ją tak zafascynowało. Albo inna faktura pod stopami, a nie jakiś nudny piasek.

PS. Podziękowania dla Lu za dzisiejszy wpis :).

poniedziałek, 7 lipca 2014

Pani dyrektor

Dziś wróciła pani dyrektor po urlopie, więc się z nią spotkałam i, tak jak pierwszego dnia, pierwszą rzeczą było pójście do baru. Tylko że dziś oprócz cappuccino dostałam też cornetto z nutellą. Niestety nie był to dobry dzień, bo zrobiłam sobie rano w domu za duże śniadanie, więc byłam najedzona aż za bardzo. A ten rogalik był mega syty (w środek włożyli chyba ze dwie duże łyżki nutelli), więc do tego kawa i człowiek nie mógł się ruszać. Ale ceny za to mają przyzwoite, kawa z rogalikiem za ok. 1,50 euro.
I w sumie robiłam dziś to, co chciałam, więc praktycznie nic. Poniedziałki takie są, że nie ma ruchu prawie w ogóle, a od jutra zaczynam sama się zajmować działem monografii. Będzie superowo!
Zastanawiałam się jak moi koledzy z pracy (jak to dumnie brzmi) będą się zachowywać, kiedy wróci ich przełożona. I oczywiście niewiele się zmieniło. Oni są genialni w takiej bliskości.

Dziś na obiad arbuz. Temperatura taka, że można się rozpłynąć. Poszłam, więc do mojego pana Mohameda od owoców i kupiłam pół ćwiartki o wadze ponad 2,2 kg. Takie tu mają arbuzy. Jak ktoś jest na diecie i ma napisane, np. zjedz jeden owoc, to zapraszam :).

niedziela, 6 lipca 2014

San Cetteo i Chieti

Dziś się skończyło świętowanie z patronem Pescary. Byłam na procesji z relikwiami. Mają ciekawy relikwiarz: złote przedramię, a pod spodem w szklanej szkatułce jakieś pergaminy pozwiązywane czerwonymi wstążkami. Może jego pisma lub listy? Było sporo ludzi, 40osobowa orkiestra, skauci w zielonych beretach, kawalerowie maltańcy i damy maltańskie, a panowie, którzy nieśli św. Cetteusza (?) mieli myśliwskie czapki z piórami. I oczywiście znalazło się też trochę mundurowych różnych maści. Podobają mi się ich spodnie z lamówkami :).
Na początku zanim uformowała się procesja po mszy to jeszcze z 15 minut minęło,ludzie stali przed katedrą po obu stronach ulicy, orkiestra stała na jednym pasie, a po drugim przejeżdżały autobusy. U nas to by zamknęli całościowo ruch,a tu nikt się nie przejmuje takimi rzeczami. I tak dobrze, że zamknęli ruch samochodowy, bo to jedna z większych ulic w tej okolicy.
Wracając jeszcze do wczorajszego wypadu na wieczorne świętowanie, był występ pary kabareciarzy. Nie zrozumiałam ani jednego kawału, który opowiadali, a zajęło im to godzinę. Cóż, ta szybkość, dialekt i pewnie jeszcze kulturowe specyfiki nie są jeszcze dla mnie. Dziś był kolejny koncert, ale jakoś nie porwał jak ten piątkowy. No i w końcu spróbowałam lokalnego przysmaku, czyli arrosticini - baraniny z grila. Smakowało mi, ale żeby się zachwycać? mięso, jak mięso. Moje kubki smakowe nie są dobre w wyczuwaniu subtelnych smaczków.

A dziś rano pojechałam do Chieti. To sąsiadujące z Pescarą miasteczko, ale o dużo piękniejszym położeniu - na górze. Dobrze, że dojeżdżają tam miejskie autobusy, to nie trzeba płacić nie wiadomo ile. Zostałam uprzedzona przez moich współlokatorów, że nic tam nie jest otwarte w niedzielę (oprócz kościołów) i rzeczywiście, było tak spokojnie. W sam raz na niedzielny spacer (tylko szkoda, że samotny). Dotarłam tam przed 10 i od razu poszłam do katedry, tym razem św. Justyniana, sprawdzić o której są msze i szczęśliwa, że jest o 12 poszłam się przejść. Uliczki puste, prawie nikogo nie spotkałam, ale widoki, jak się przebiłam na jakieś przerwy między budynkami, przepiękne: zielono, gaje oliwne, w dali Apeniny. Ponieważ zarzuciłam pomysł szukania jakiegoś punktu z informacją turystyczną, jeśli w ogóle takowy istnieje w Chieti, szłam na czuja i dotarłam do kościółka św. Augustyna z przepięknymi stacjami drogi krzyżowej - płaskorzeźbami w glinie. Potem poszłam dalej i trafiłam do innego kościoła, w którym zostałam na mszy, bo zobaczyłam, że mają gitarę. I od razu zauważyłam, że jest jakoś bardziej po naszemu, czyli tak jak przywykłam w Polsce. W sumie nie potrafię do końca powiedzieć, czemu tak czułam, może to właśnie kwestia śpiewania? Zauważyłam, że młodzi byli bardzo zaangażowani, śpiewali, nieśli dary, czytali czytania i psalm, a potem po wszystkim zaczęli sprzątać. A ksiądz po kazaniu i po komunii modlił się modlitwą spontaniczną. I jedną piosenkę, jaką śpiewali znam z czasów kairosowych (dla niezorientowanych: to moja wspólnota ze szkoły nowej ewangelizacji), więc byłam u siebie. Wpadłam na pomysł, żeby zapytać się o taką wspólnotę w Pescarze i po krótkich poszukiwaniach dostałam informację o księdzu i parafii. Jest niedaleko mnie, więc w tygodniu się przejdę i zapytam jak to wygląda. Może spotykają się w wakacje i będę mogła poznać trochę ludzi, kto wie.

piątek, 4 lipca 2014

Pierwsze wrażenia

I pierwszy tydzień praktyk za mną. Ludzie z biblioteki są przecudowni, niektórych nie rozumiem, bo mówią za dużo dialektem. Oczywiście według nich mówię świetnie po włosku. Poznałam już pracę kilku osób,a w poniedziałek wraca pani dyrektor, więc zobaczymy jaki plan będzie dalej. Na razie w grafiku na przyszły tydzień siedzę sama 3 dni w dziale monografii. Ciekawe jak mi pójdzie. Simona, z działu wypożyczania międzybibliotecznego, przychodzi czasem ze swoją dwuipółletnią Aurorą, małe dzieci genialnie gadają po włosku. Normalnie nie można przestać ich słuchać, i te ruchy włoskie...ach.
Wszystkich, których poznaję i przedstawiam się skąd jestem pierwsze co mówią, to o papieżu. Ale człowiek jest w takim wypadku dumny z tego, że jest Polakiem. A jeden pan skojarzył też Wałęsę i Solidarność i zdałam sobie sprawę, że miałam szczęście mieszkać w trzech najbardziej rozpoznawalnych miastach Polski – Gdańsku, bo Solidarność, Warszawie, bo stolica i Krakowie, bo kojarzonym z papieżem.
Chodzę codziennie na mszę do katedry San Cetteo, akurat mi się trafiło, że blisko mieszkam. Nie mogę się przyzwyczaić na razie do chaosu jaki tam panuje. Ludzie, oczywiście głównie starsze panie, rozglądają się, gadają, zmieniają miejsce podczas mszy, istna komedia. A po mszy schodzi do wiernych ksiądz (chyba ciągle ten sam grafik mają), żeby porozmawiać. Do mnie też ostatnio podszedł i spytał się w dialekcie skąd jestem, ale to nawet włoskiego nie przypominało. I na koniec powiedział, że prosi o modlitwę. Niesamowite, że ksiądz kogoś poznaje i od razu powierza się jego modlitwie. W Polsce się z tym nie spotkałam, jeszcze.
W Peskarze jest teraz święto patrona miasta, właśnie San Cetteo (był biskupem tutejszym w VI wieku i wrzucili go do rzeki za rzekomą zdradę) i mają trzy dni festy podzielonej na część świecką i sakralną. Sakralna to oczywiście msze i w niedzielę też procesja z biskupem. Z tej racji już kilka dni na mszach śpiewa parafialny chór (chyba nie muszę opisywać, jak im wychodzi) i mam wrażenie, że śpiewają ciągle to samo.
A część świecka zaczęła się dziś (piątek) wieczorem i trwa jutrzejszy i pojutrzejszy wieczór. Są koncerty różnych zespołów, jedzenie, czyli naleśniki z nutellą, pizza fritta (smażona), porchetta (bułka ze świnką za ok. 15 zł), świeżo prażone orzechy ziemne i arrosticini (tutejszy przysmak, baranina zawijana na patyku i grilowana). Dziś w ramach kolacji zjadłam pizzę, ale średnio mi smakowała. Jutro spróbuję reszty. A koncert zaczął się z ponad godzinnym opóźnieniem, ale to nic, Włosi przez ten czas jedli, gadali i nikt nie zwrócił uwagi, że coś jest niepunktualnie. Dziś grał zespół Tequila Band, lokalny, muzyka typowo włoska biesiadna, takie lepsze disco polo. I to, co było genialne w tym, to taniec. Ludzie normalnie zaczęli tańczyć na środku placu, jakieś proste układy choreograficzne. Więc dołączyłam do nich, aż zagrali taniec z Sorento, który się nazywa pizzica. Jeszcze w Warszawie poszłam raz na warsztaty z tego tańca i się świetnie bawiłam. Co prawda pamiętałam tylko 3 kroki, ale mi to wystarczyło, żeby się wyskakać. Widziałam też, że jakieś kobietki próbowały dołączyć, ale nie wiem jak im szło, bo ja tam szalałam. Było genialnie!!! Więc jak traficie na youtube na nagranie z festynu, to się nie zdziwcie, jak mnie zobaczycie.