poniedziałek, 21 lutego 2011

Kilka...

Co jeszcze włoskiego... Otóż jest taki zwyczaj, że w karnawale każde dziecko przebiera się i paraduje po ulicach i placach w stroju i z confetti (po polsku, tu to się inaczej nazywa, ale zapomniałam jak). Cóż, pogoda jest taka, że bez problemu można wejśc w sukienki księżniczek czy stroje Zorra.
A tak poza tym, to moja walizka już spakowana, za 40 minut ruszam w powrotną podróż do domu. Wagi nie przekroczyłam, jest pół kg lżejsza niż ustawa podaje, czyli waży jedyne 31,5 kg :). Żal wyjeżdżać, ale w domu czeka rodzinka, w Szczecinie Jacek i obowiązki. Cieszę sie, że tyle okolicy udało mi się zwiedzić. Włochy mają w sobie to coś i nie da się temu zaprzeczyć.
To już chyba nic innego mi nie zostało jak się pożegnać. To opisywanie było cenne dla mnie o tyle, o ile nie zapomnę tych wrażeń, skoro tu istnieją. I mam nadzieję, że ci, którzy czytali mój blog, poczuli się choć przez chwilę, jakby byli w tym pięknym kraju. Ach, bella Italia...
PS. Jeszcze tu wrócę! :)

Weekend rzymski

Przedostatni weekend we Włoszech spędziłam z Mamą w Rzymie. Po raz pierwszy wybrała się tak daleko od domu i chciała dużo rzeczy zobaczyć. Kiedy układałam sobie jak rozplanować dni i zwiedzanie nie podejrzewałam, że uda nam się zobaczyć aż tyle. Mama naprawdę śmigała po Wiecznym Mieście :). Przegapiłyśmy tylko niedzielny Anioł Pański z papieżem i nie udało nam się dotrzeć do bazyliki Świętego Krzyża i do katakumb. Dotarłyśmy też do Muzeów Watykańskich, a Kapitol, fora i Koloseum widziałyśmy podwójnie, tzn. i wieczorem pięknie oświetlone i w dzień. Nie mogło oczywiście zabraknąć pizzy i codziennych lodów :).
Po powrocie do Viterbo stwierdziłam jednak, że mam dość Rzymu na jakieś kilka lat, wolałbym coś innego zobaczyć, ale jeśli będę miała możliwość, to nie omieszkam z niej skorzystać i znów się pojawić w stolicy świata antycznego.

niedziela, 20 lutego 2011

Problemy :)

Jednak nie obyło się bez problemów, oczywiście papierkowych. Otóż, kiedy poszłyśmy do biura Erasmusa, żeby załatwić ostatnie papiery związane z wyjazdem, okazało się, że Szczecin nie odesłał oryginałów zmian w naszym Learning Agreement. Po telefonie zostałyśmy zaskoczone informacją, że takie papiery w ogóle na nasz uniwersytet nie dotarły, a bez tego nie mają podstawy, żeby zaliczyć nam ten semestr pobytu we Włoszech.
Całe szczęście nie zareagowałam nerwowo na tę sytuację. Jakoś kompletnie mnie nie przejęła. Zastanawiam się za to, na jakieś wysokosci w eterze utknęły nasze papiery z podpisami koordynatorów :).

Ostatnia wyprawa

Rano po raz ostatni byłam na mszy u św. Róży z Viterbo. Po niej umówiłam się z jednym Włochem na pogaduchy i małą wycieczkę. Najpierw udaliśmy się do najstarszej dzielnicy Viterbo, zrobiłam kilka zdjęć, a potem w trasę po Lacjum. Moreno pokazał mi Civita di Castellana, swoje rodzinne miasto, kolejne klimatyczne miejsce. Potem udaliśmy się do Castel Sant'Elia, przepięknego klasztoru, do którego Jan Paweł II sprowadził polskich księży michaelitów. Piękne widoki na okoliczną dolinę i niesamowite wrażenie wysokości skał, na których ów klasztor jest zbudowany.
Potem zahaczyliśmy jeszcze o Sutri, gdzie znajduje się amfiteatr, starszy brat Koloseum. Niestety był zamknięty. I wróciliśmy do starego szarego Viterbo, któremu dziś zdecydowanie zabrakło słońca.

Lago di Vico

Sobota upłynęła nam pod znakiem pięciogodzinnego spaceru przy jeziorze di Vico. Ale ogólnie był to dzień z przygodami. Zaczęło się od tego, że pojechałyśmy za daleko autobusem. Panowie kierowcy zjeżdżali do zajezdni, kiedy zapytali się nas, gdzie chcemy dojechać, ale szczęśliwie jeden z nich miał tam samochód i podwiózł nas pod jezioro.
Potem, żeby się przejść wzdłuż pięknego zbiornika wodnego wybrałyśmy jedną jedyną drogę asfaltową, z której i tak nie było widać jeziora. Ale po jakimś czasie doszłyśmy do małej stajni. Nikogo tam nie było, żebyśmy mogły wejśc i pogłaskać konie. Spotkałyśmy tylko pana z restauracji, który nam powiedział, że spacer wokół jeziora będzie trwał ze 2,5 godziny, bo to zaledwie 24 km. Ale zaproponował, że jest jeszcze trasa wokół góry, która powinna trwać 40 minut. Ostatecznie zajęła nam co najmniej dwie godziny i to w dość szybkim tempie. Góra wcale nie chciała, żebyśmy ją obeszły, więc trasa wlokła się niesamowicie, ale po pokonaniu kilku kryzysów dałyśmy radę!
Czekał nas teraz tylko powrót do autobusu. Chciałyśmy sie udać w miejsce, gdzie prawodopodobnie znajdował sie przystanek sławnej linii autobusowej Cotral Spa. Po drodze zwątpiłyśmy, czy dobrze idziemy i zapytałyśmy się o drogę jednej dziewczyny, która siedziała w samochodzie. Po krótkiej rozmowie okazało się, że jest z Viterbo i już tam wraca, więc nas zabierze ze sobą. I tak szczęśliwie wylądowałyśmy w domu :).

sobota, 19 lutego 2011

Bolsena

Wczoraj pojechałyśmy do Bolseny. Przejeżdżałam przez nią, jak jechałam ze Sieny do Viterbo, ale zupełnie zapomniałam jak wygląda. Najpierw udałyśmy się w kierunku zamku, czyli na najwyższy punkt miasteczka. To, co mnie uderzyło, to kamień. Cała stara część jest z niego zrobiona, w odcieniach grafitowym, kremowym, beżowym. Po prostu cudownie.
W dolnej części miasta jest rynek, kilka kościołów (m.in. z kaplicą cudów, ponieważ dawno temu wydarzył się tu cud eucharystyczny, ale była siesta, więc nie weszłam...) i informacja turystyczna. Pani nam pokazała, ze istnieje takie coś jak szlaki turystyczne piesze i rowerowe i wybrałyśmy sie jednym. Zajęło nam to dwie godziny, trochę zabłądziłyśmy, ale było cudownie. Przechodziłyśmy przez piękne tereny (mogłabym tam mieć działkę), widząc z góry jezioro Bolsena, które mieniło się w słońcu. Mijałyśmy też różne domy, niektóre były takie, że mogłabym tam zamieszkać od razu :). I zwierzaki też napotykałyśmy. Oczywiście psy stróżujące, ale też u kogoś na posesji były świnki domowe(?), malutkie warchlaczki, paw, bażanty i kilka innych. Trasa kończyła się spacerem wzdłuż jeziora.
Męcząca, ale jakże piękna wycieczka. Jak ktoś będzie w okolicy, to polecam tam wpaść na pół dnia lub na godzinkę, żeby zwiedzić samo miasteczko.
PS. Niestety zdjęć nie mam, bo okazałam się być blondynką i wzięłam ze sobą aparat, ale bez baterii, które zostały w ładowarce :P.

piątek, 18 lutego 2011

Attigliano i Orvieto

Kilka dni temu wybrałyśmy się w końcu do Orvieto i zahaczyłyśmy po drodze o małe miasteczko na trasie kolejowej o pięknej nazwie Attigliano. Bardzo mi się spodobało. Ale znów nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że wymarło. Spotkałyśmy zaledwie parę osób i psa podczas godzinnej wyprawy. Takie małe, a ma nawet stare miasto :). Jest położone na skraju skał, pod którymi płynie Tybr. Stał tam kiedyś piękny kościół pod wezwaniem św. Lorenzo, ale nie wiem, co się z nim stało, ponieważ na jego miejscu stoją tylko kolumny i jakichś kilka kamieni. Widziałam historyczne zdjęcia w nowym kościele, więc wcale nie tak dawno musiał tam jeszcze stać. Może wojna go wykończyła?
Nie wiem czy mogłabym mieszkać w takim miejscu, chyba jestem za bardzo przyzwyczajona do większych miast, aczkolwiek na jakiś wypad wakacyjny nadawałoby się :).
Do Orvieto dotarłyśmy o godzinie 16. Ze stacji kolejowej można podjechać na górę, do właściwego miasta, ale jak to studenci, wybrałyśmy sie na piechotę pod górę. Naprawdę stromą i mniej więcej kilometrowej długości. Po wejściu rozciągnął się piękny widok na Umbrię. Tylko dla kogoś, kto ma lęk wysokości to tam są ekstremalne warunki, nie wiem ile setek metrów jest w dół. Udałyśmy się główną ulicą do środka miasteczka (też długa) i wybiła 17. Poszłyśmy, więc na lody (już ostatnie, chlip) i skierowałyśmy sie ku katedrze.
Rzeczywiście widok imponujący. Paseczkowa tak jak w Sienie, fasadę ma podobną do tej we Florencji, ale występują też elementy oryginalne. Niestety nie miałyśmy szczęścia, bo okazało się, że kościół był otwarty do 17, a do tego jeszcze aparat mi się wyładował. Wszystko naraz, ale widocznie mam tu jeszcze wrócić :) i nie omieszkam tego zrobić.
Miasteczko stwarza wrażenie miejsca dla burżujów. Wszystko jest bardzo drogie, jest dużo miejsc, gdzie można zjeść i naprawdę ładnie wyglądają, poza tym mieszkańcy dbają o domy. Ogólnie bardzo pozytywne wrażenie i niedosyt, to właśnie czułam po wyjeździe.

środa, 16 lutego 2011

Caprarola


Następnego dnia po egzaminach wybrałyśmy sie popołudniem do Capraroli, kolejnej okolicznej mieściny. Pierwsze wrażenie, to wielkie zaniedbanie miasteczka, obdrapane właściwie wszystkie domy, ale z drugiej strony klimat jest zachowany. Mieści się tu pałac rodziny kardynalskiej Farnese o kształcie ośmioboku (ciekawy pomysł na oryginalność).
Jednak zanim tam weszłyśmy odbyłyśmy krótki spacer między domami i wchodząc na lewą stronę głównej ulicy Capraroli, wyszłyśmy z prawej, co nas bardzo zaskoczyło. Nie wiem, jak nie zauważyłyśmy przejścia pod główną ulicą :). Ale to nic. Na tym spacerze odkryłyśmy jeszcze jedną osobliwą rzecz, a mianowicie parking wielopoziomowy. Cóż, technika i praktyczne rozwiązania dochodzą nawet do ukrytych gdzieś między wzgórzami miejsc.
A po drodze jak jechałyśmy to miałyśmy przekrój przez wszystkie cztery pory roku, tzn. wiosenna była pogoda, niebo letnie, jesienne drzewa i zimowy śnieg na północnym stoku gór.
W pałacu zachwyciła mnie sala z mapami, klatka schodowa i coś, co widać na zdjęciu obok. Za pałacem rozciąga się park z założeniem wodnym bardzo zbliżonym do tego w Bagnaia (ta sama rodzina, więc co się dziwić), czyli było pięknie :)

środa, 9 lutego 2011

Sesja dobiegła końca

Ostatni egzamin, przed którym miałam najwyższy poziom stresu ze względu na to, że książka-podstawa do egzaminu, okazała się nie do zrozumienia, można podsumować jednym stwierdzeniem. A mianowicie, że dostałam się maksymalną ilość punktów tylko za to, że przyszłam.
Kiedy pani nas zawołała i powiedziała, ze będziemy zdawały pierwsze przeraziłyśmy się kompromitacji przed tymi, którzy przyszli posłuchać egzaminu (we Włoszech wszyscy mają wstęp na egzaminy, które są tylko ustne) i poprosiłyśmy o możliwość zdawania na końcu. Usiadłyśmy i próbowałyśmy zrozumieć coś z tego, co mówiły włoskie studentki. W końcu nadeszła ta chwila, kiedy jedna dziewczyna zdawała u naszej pani, a pan z komisji poprosil jedną z nas na egzamin. Poszłam zastresowana, ale odpowiadając na naprawdę banalne pytania dotyczące literatury podróżniczej i na temat moich studiów i słuchając pana mówiącego przez 80% mojego egzaminu wyszłam z uśmiechem na ustach.
Właściwie to nie jestem usatysfakcjonowana do końca tym egzaminem, wolałabym więcej powiedzieć, pokazać, że coś jednak zrozumiałam, ale narzekać nie mogę :). Tym samym zaliczyłam sesję z najlepszymi ocenami, wliczając w to moje 94% z egzaminu z włoskiego, które po przeliczeniu z pewnością da 5 w indeksie polskim.
A teraz wakacje! (patrząc na pogodę za oknem nie można powiedzieć o feriach, które jednoznacznie kojarzą mi się ze śniegiem i zimnem)

sobota, 5 lutego 2011

Sesyjnie

Pierwszy egzamin, z historii, był jednym z najprzyjemniejszych w życiu. Co prawda swoje się nastresowałam, ale mam tak zawsze. Pytania były w stylu "co chcesz mi powiedzieć". I oczywiście "sei molto brava", czyli jesteś bardzo odważna (jedno ze znaczeń). I maksymalna liczba punktów, czyli 30 i tak samo z tłumaczeń.
Dziś cały dzień siedziałam nad tłumaczeniem książki na literaturę podróżniczą, ale udało mi się dobrnąć do końca! Nie wiem ile godzin na to poświęciłam, ale było tego sporo. I tak doszłam do kolejnego, już drugiego dnia, z którego jestem zadowolona pod względem wykorzystania czasu :). A coś, z czego się serdecznie uśmiałam to tłumaczenie w słowniku internetowym zwrotu "di volta in volta". Okazało sie, że istnieje jego tłumaczenie, ale tylko w języku suahili, czyli "mara kwa mara". I wszystko jasne ;P.
I dziś korzystając z pieknej pogody, wybrałam sie na godzinny odpoczynek od nauki. Usiadłam w parku z pizzą biancą, zdjęłam kurtkę i w krótkim rękawku poddałam się promieniom słonecznym. Bajka! Mam nadzieję, że jak wrócę do Polski to się wiosna zacznie :).

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Początki sesji

Dziś po zajęciach z włoskiego żałowałam, że juz się skończyły, bo dla tych zajęć, dla cappuccino i dla pogody mogłabym tu zostać jeszcze jeden semestr. Ale kiedyś to się musi skończyć.
Jutro zaczynam zmagania sesyjne i dopiero dziś doszłam do stopnia zadowolenia z wykorzystania czasu na naukę. No, ale jak to mówią-lepiej późno niż wcale :). Za dwa dni powinnam być już po trzech czwartych sesji, a najgorsze na koniec...literatura. Ale to za tydzień dopiero ;).
Tymczasem wracam do mojego kochanego włoskiego :).

czwartek, 27 stycznia 2011

Ciekawostka

Kto by pomyślał, że Viterbo było świadkiem kanonizacji św. Jadwigi Śląskiej (żony Henryka Brodatego) za papieża Klemensa IV. Dokonała się ona w ówczesnym kościele dominikanów, który był następnie kościołem uniwersyteckim (mam teraz obok niego zajęcia, a właściwie miałam), a obecnie, niestety, jest w stanie kompletnej ruiny...

środa, 19 stycznia 2011

Łazienka

Ostatnio u mnie w pokoju dzieją się ciekawe rzeczy :). Ponieważ już na początku miałam problemy ze spłuczką (dziwne rozwiązania tego typu mają w tym kraju), która się sama naprawiła i ostatnio znów zepsuła (też sama), został przywołany pan hydraulik.
Przyszedł młody chłopak, któremu zawór został w ręce, jak tylko wziął się za zakręcanie wody, a woda pod ciśnieniem zaczęła rozlewać sie po łazience i nie tylko. Zaraz przyszła cała brygada pań sprzątających ze specjalnym wysysaczem wody i zgarnęła ją z mojej podłogi. A pan hydraulik próbował coś majstrować w łazience. Skończył, ładnie mu podziękowałam i poszedł sobie, a ja chcąc skorzystać z działającej toalety zorientowałam się, że jest jeszcze gorzej :).
Następnego dnia przyszła załoga hydrauliczna w postaci trzech rosłych Włochów i pana z portierni. Próby naprawienia skończyły sie jednak fiaskiem i panowie chcieli mi zostawić wiaderko, ale po jakimś czasie zostałam obdarzona kluczykiem do innego pokoju, żeby móc korzystać po ludzku z toalety.
I taki stan trwa do dziś. Średnio co dwa dni ktoś przychodzi do mnie i podejmuje bezowocne próby uporania się z niesforną spłuczką. A ja mam ubaw z włoskiego systemu napraw :).

Florencja po raz drugi

W weekend wylądowałam po raz kolejny we Florencji. Przyczyną tego była niewątpliwie wizyta u Moniki, z którą się nie widziałam od czasu zakończenia kursu w Sienie. I skorzystałam z okazji, że moje koleżanki jechały w weekend do Toskanii.
Sobota minęła w pociągu, na który o mały włos się nie spóźniłam, bo źle obliczyłam czas potrzebny mi na dojście do dworca, na spacerowaniu po Florencji i podziwianiu widoków, szczególnie z Piazza Michelangelo oraz na rozmawianiu z Moniką. Poznałam też jej współlokatorów i kiedy usłyszałam jak z nimi rozmawia (po włosku, oczywiście) to zobaczyłam naprawdę wielką różnicę w rozwoju jej umiejętności włoskich. Wielkim atutem jest to, że mieszka z Włochami lub osobami, które dobrze mówią w tym języku, czego nie omieszkałam nie wykorzystać i wieczór minął na wspólnej rozmowie.
Po przyjeździe moich koleżanek ze Sieny, wybrałyśmy się na spacer wieczorny po Florencji zahaczając o pewnego dzika, którego trzeba pogłaskać po nosie. Taki zwyczaj turystyczny.
W niedzielę chciałam iść do kościoła dominikanów Santa Maria Novella na mszę, ale, jako że internet kłamie, nie dotarłam tam i byłam w katedrze podziwiając znów kolory witraży. Potem wybrałyśmy sie wszystkie na spacer, bo w dzień wiele rzeczy wygląda inaczej i po obiedzie i pysznych lodach udałyśmy sie na dworzec, skąd odjeżdżał nasz pociąg kńczący ten wspaniały, ale trochę męczący weekend.

piątek, 14 stycznia 2011

Siostra

Od kilku dni chodzę z powrotem na mszę do kościoła przy piekarni. Już niektóre stałe osoby się pamięta, w tym jedną siostrę zakonną. Od jakiegoś czasu się do mnie uśmiechała, a kiedy pojawiłam się po świętach, to podeszła i zapytała się czy jestem stąd. Odpowiedziałam jej, że jestem Polką i porozmawiałyśmy chwilę. Powiedziała, że jakbym czegoś potrzebowała, to mogę do niej się zgłosić.
Co za miły człowiek. Dziś powiedziała mi swój wiersz o św.Annie, jej patronce. A ja wpadłam na pomysł, żeby spytać się, czy nie mogłabym na herbatę wpaść, porozmawiać po włosku. I odwieczne pytanie powstaje: czemu nie mogło to być wcześniej?
Ale lepiej późno niż wcale :).

Samolot

To czas trochę nadrobić, bo jest co :). Zacznę od tego dnia, który był moim pierwszym doświadczeniem z lataniem, a właściwie nie tylko z lataniem.
Otóż, podziwiając piękny wschód słońca za plecami dojechałam na lotnisko o dumnej nazwie Rzym Fiumicino. Doszłam do sali lotów,a że jeszcze miałam trochę czasu to spokojnie zjadłam sobie kanapki i kiedy zobaczyłam powiększającą się kolejkę do mojej odprawy wstałam i się ustawiłam. Po kilkunastu minutach zaczęły dochodzić informacje, że samolot ma 4 godziny opóźnienia. Niektórzy się denerwowali, ale dla mnie to była przygoda, więc nawet mi się to podobało. Poznałam wtedy bardzo sympatyczną rodzinkę polsko-włoską z trzylatkiem Antonim. Przy odprawie dostaliśmy kupon na 8 euro, aby kupić sobie coś do jedzenia i picia w barze i rozłożyliśmy się na ławkach czekając te kilka godzin na odprawę.
Po jakimś czasie doszła do nas informacja, że samolot będzie miał więcej opóźnienia i wylecimy koło godziny szesnastej, ale długo nie musieliśmy czekać na kolejne przesunięcie, co najmniej do 19. Dostaliśmy jeszcze po jednym kuponie na jedzonko (nie ma to jak 0,75l wody za 4 euro:) od pani, która nie potrafiła nam powiedzieć dlaczego nie ma samolotu. Dochodziły tylko informacje, że nasz transport nie wyleciał jeszcze z Gdańska.
W końcu o 18.30 pozwolili nam przejść przez bramki, ale to wcale nie oznaczało, że nasz samolot za chwilę będzie gotowy, ponieważ jeszcze nie przyleciał.
Dla mnie to była przygoda! Jak chrzest przed pierwszym lotem :). Najbardziej współczułam dzieciom, których było dużo, od kilkumiesięcznych do kilkuletnich. Antonio cały czas biegał, za wyjątkiem godziny po południu, kiedy się przespał. Porozmawiałam trochę z jego ojcem, więc tak do końca nie był to czas stracony. Kiedy próbowałam ogarnąć historię, zajrzał do książki i stwierdził, ze takich słów sie nie używa we włoskim. Cóż, nie ma to jak język naukowy :).
W końcu po przejściu przez kilka ostatnich bramek (nie mogli sie zdecydować, którą mamy wyjść) i poczekaniu, bo czemu nie możemy postać w rękawie jeszcze z pół godziny, weszliśmy do samolotu. Nie wyglądał jak na filmach :). Ale usiadłam przy oknie, co było moim nadrzędnym pragnieniem i ruszyliśmy. Najpierw tak długo jechaliśmy przez pas startowy, że się zaczęłam zastanawiać czy to jest właśnie to przyspieszenie turbo :P, ale po "odprowadzeniu" kilkunastu samolotów startujących co chwila nadeszła kolej na nas. I doczekałam się w końcu po 13 godzinach! Moment oderwania kół od ziemi był okropny, myślałam, że mózg mi zaraz wypłynie, ale po chwili chwyciłam za aparat i zaczęłam robić zdjęcia.
Lot przebiegł spokojnie, żadnych turbulencji. Lot w chmurach, to jakby we mgle. I pilot powiedział, że zostało jeszcze 45 minut. Ucieszyło mnie to niezmiernie. Wszyscy dookoła mnie przestrzegali, że najgorsze jest lądowanie, a pan pilot tak łagodnie wylądował, że nic nie poczułam. I o godzinie 23.45 wylądowałam na ziemi ojczystej. I odebrana przez siostrę dotarłam do domu. Po najdłuższej 3,5miesięcznej nieobecności.