niedziela, 28 listopada 2010

Bagnaia

Wybrałyśmy się w końcu wczoraj z Agnieszką i Gosią do Bagnai. Znajduje się tam willa Lante z ogrodem. Słyszałam, ze to piękne miejsce i rzeczywiście. Piękne i ciekawe wkomponowanie wody w ogród i spadek terenu.
W samym budynku są zachowane piękne freski, właściwie to jest to tylko pokój z widokiem na ogród. Ale za to jaki pokój! W nim w 1970 roku odbyło się jakieś spotkanie, podczas którego 6 państw ustaliło nazwę Unii Europejskiej. Coś takiego, nie zrozumiałam dobrze, ale na pewno chodziło o coś z Europą Zachodnią. Niestety w internecie nie ma informacji o tym. A freski przedstawiają willę z ogrodami i miejscowości, które są związane z rodziną Farnese (jednymi z właścicieli Villi Lante). I jest to najstarszy taki ogród we Włoszech.
I mają sporo prześlicznych kotków :).


W czasie drogi powrotnej zajrzałyśmy do bazyliki w La Quercia, która stoi w miejscu objawienia się Matki Bożej na drzewie-dębie, stąd nazwa miejscowości.

czwartek, 25 listopada 2010

Termy i kilka myśli

Kilka dni temu, koło 20.30 wybraliśmy się w kilka osób do term. Nie byłam jeszcze nigdy w czymś takim. Było super. Najpierw szliśmy drogą szybkiego ruchu, całe szczęście, ze cały czas jest chodnik, po czym skręciliśmy w Via Terme i wzrokiem zaczęliśmy szukać unoszącej się znad pola pary :P. Ciekawy sposób na odnajdywanie się w terenie. Wkrótce ukazała się naszym oczom i podążyliśmy w jej kierunku.
Najpierw zrobiłam kilka zdjęć, po czym wskoczyłam do cieplutkiej wody :) z jakimś siarczanem czy czymś tego rodzaju. Nie mam pojęcia, co za związek chemiczny może się tam znajdować. Może to po prostu czysta siarka. I księżyc tak pięknie świecił...bajka :). Następnym razem może uda się w dzień tam pójść, żeby zobaczyć jak to wygląda za dnia.
Z kolei od dwóch dni biegamy z Gosią. Jestem zadziwiona swoją kondycją. To te spacerki, czyli jakieś 5 km dziennie, wykrzesały ją ze mnie. Tylko teraz nie można tego zmarnować, dlatego po powrocie do Szczecina mam zamiar biegać częściej niż w zeszłym roku, może mi się uda :).
A dziś, kiedy schodziłyśmy na portiernię, żeby oddać kluczyki przed bieganiem, zaczepił nas jeden Włoch i zaprosił jutro na 15 na seans filmowy na uczelni. Ciekawe czy to znów będzie kolejny głupi włoski film...mam nadzieję, ze nie. Jakoś nie pałam miłością do współczesnego kina włoskiego.
I już siedzę w tym dziwnym kraju prawie trzy miesiące. Ale zleciało. I nie wiem czy pisałam już o tym, w razie co uprzedzam, ze się powtarzam, ale śmieszy mnie trochę to, że mówi się tu na do widzenia "dzień dobry", a po 12 już "dobry wieczór". No i gdzie indziej na świecie jest instytucja abonamentu na kawę? :P To może być tylko tu!

poniedziałek, 15 listopada 2010

Kurs włoskiego

Zaczął się kurs włoskiego na uczelni. Nie pisałam chyba o tym, że mieliśmy już test wstępny. Zaliczyłam go najlepiej, czyli kurs w Sienie się przydał :). Różnice w znajomości języka są wyraźnie widoczne po wynikach.
Ale do rzeczy, mieliśmy dziś pierwsze zajęcia. Pani jest bardzo sympatyczna, jeszcze nie słyszałam tak wyraźnej wymowy. Naprawdę aż do przesady. Podręcznik zawiera materiał gramatyczny, który się kończy wcześniej niż mój z zeszłego roku ze Szczecina. To mi się nie podoba, wolałabym iść do przodu. Dlatego podeszłyśmy do pani spytać się o możliwość robienia materiału z wyższej półki. Zgodziła się pod warunkiem, że znajdzie się nas tak 5-7 osób. Z tym nie powinno być problemu. Przyniesie nam inny podręcznik.
Ach, jak wróciłabym do Sieny...

niedziela, 14 listopada 2010

Św. Róża i Włoch

 
Dziś trafiłam na mszę do kościoła św. Róży, patronki Viterbo, żyjącej w XIII wieku. I jest tu wystawiona, z racji tego, ze jej ciało się zachowało. Wygląda prawie jak św. Rita :). Z tej okazji myślę, że warto przytoczyć to, co się dzieje tu co roku trzeciego września. Otóż, święto swojej patronki obchodzą niosąc na plecach stu wybranych mężczyzn wieżę z figurą Świętej na czubku. Ma ona około 30 metrów wysokości i waży naprawdę sporo. Ostatnio się dowiedziałam, że oni biegną z tą Macchiną. Ciekawe, co jeszcze kryje w sobie to miasto.
A jak szłam do kościoła ludzie się na mnie dziwnie patrzyli, ale to pewnie przez to, ze byłam w bluzce na ramiączkach :). A Włosi ubrani w puchowe kurtki...:).
Z kolei z powrotem miałam przeprawę z natarczywym Włochem, który koniecznie chciał się ze mną umówić na kawę lub przejechać na wycieczkę, prawiąc komplementy jaka to ja jestem miła i sympatyczna i jak dobrze mówię po włosku, a on też jest tu tylko czasowo, bo pochodzi z Sardynii i czy nie chciałabym tam się kiedyś wybrać. A wszystko zaczęło się od niewinnego pytania o drogę...Ach, Włochy...
Najlepsze jednak w tym jest to, ze pomodliłam się do Róży, abym mogła porozmawiać trochę po włosku tak na poziomie języka użytkowego. Czyżby to ona tak szybko zadziałała? Ale muszę jej powiedzieć, żeby mi więcej takich numerów nie robiła.

Tarkwinia

Wczoraj wybraliśmy się kilkuosobową grupą do Tarkwinii, miejsca, gdzie odkryto grobowce etruskie. Pogodę mieliśmy cudowną, słońce tak grzało, ze żałowałam, że nie wzięłam spódniczki, a sandały się przydały mimo połowy listopada. Miasteczko bardzo podobne do tych, które ostatnio zwiedzam, więc klimat już, można powiedzieć, znam.
Nekropolia jest jakieś 15 minut spacerkiem od centrum. Jest to pole z pagórkami (widać, że usypanymi) i ze współcześnie dobudowanymi wejściami. Podobał mi się szczególnie grobowiec dei Leopardi. I na dwóch malowidłach dostrzegłam auletę i kitarzystę (dla wyjaśnienia: są to muzycy grający na aulosie i kitarze, instrumentach, na temat których pisałam moją pracę licencjacką na filologii klasycznej w Gdańsku). Super się czuje jak choć trochę zna się temat :P.
Potem poszliśmy do muzeum. Tam to dopiero mają eksponaty. Pierwszy raz na własne oczy widziałam wazy czarno- i czerwonofigurowe, przedstawienia znane jedynie ze zdjęć. Oprócz tego biżuterię i przedmioty pochowane z ich właścicielami, np. (co wywołało moje ogromne zdziwieni) parasolkę. Samo muzeum mieści się w XV-wiecznym pałacu, co mnie też zachwycało. Jak weszłam do sali być może reprezentacyjnej, to wyobraziłam sobie te stroje i w ogóle...


Następnym punktem programu było morze. Dojechaliśmy tam autobusem miejskim. Pięknie było, choć i tak nic nie przebije Rosignano i koloru morza stamtąd. Tu plaża była pomieszaniem koloru piasku z Ostii i jakiegoś szarego, muszelki były małe, aczkolwiek śliczne, za to kamyczki trochę nadrabiały wyglądem(wzięłam kilka). Niestety na plaży było mnóstwo śmieci...i krab :). Przeszliśmy się jeszcze po miasteczku, które wyglądało jak wymarłe, ponieważ była sjesta i to po sezonie.

Kilka dopowiedzeń

Miało być kilka rzeczy :). Druga to taka, że w dzień powrotu Jacka do Polski byliśmy u sióstr nazaretanek na obiedzie. Chyba nie muszę za bardzo opisywać jak mi smakowała polska zupa grzybowa, czy sernik.
Trzecia rzecz-kupiłam sobie dwie książki po włosku "Małe kobietki" i kilka opowiadań. Za to zapomniałam o koszulce z napisem Rzym lub coś w ten deseń.
A po czwarte zachwyciłam się Bazyliką św. Pawła za Murami. Coś pięknego. I pomyśleć, że wcześniej tu nie trafiłam.
I jeszcze nie napisałam, że byliśmy na Via Appia Antica. Tam bardzo chciałam trafić. Wyobrażałam ją sobie trochę inaczej, ale może dalsza jej część jest w lepszym stanie. My szliśmy od strony katakumb św. Kaliksta, owszem trafiliśmy na kamienie rzymskie, ale dużo było innych, poza tym samochody mogły tam jeździć, co prawda tylko "wybrane", ale...A ja się spodziewałam zobaczyć koleiny i już oczami wyobraźni widziałam rydwany...No cóż.

piątek, 12 listopada 2010

Wszystkie drogi prowadzą do Rzymu :)

Jeżeli chodzi o Rzym, to jeszcze kilka rzeczy :). Pierwsza to niezwykłe spotkanie na Schodach Hiszpańskich. Otóż, wchodząc z Jackiem na górę zauważyliśmy parę turystów z identyfikatorami, na których widniało "Zygmunt" (dla niewtajemniczonych: Jacek ma właśnie tak na nazwisko). Weszliśmy jeszcze kilka schodków wyżej, kiedy powiedziałam, żeby podszedł do nich. Po chwili zastanawiania się zszedł niżej, a ja się przypatrywałam, co się będzie dalej działo. Po chwili podali sobie ręce (tu zrobiłam zdjęcie:) i zaczęli rozmawiać, a kiedy Jacek pokazał na mnie, zeszłam do nich. Okazało się, że są z Ameryki, dziadek tego pana był kowalem pod Krakowem (tata Jacka pochodzi ze Stalowej Woli, więc blisko), a ta pani jest z domu Potocka i są małżeństwem już 52 lata. Jednak sprawdza się, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu :). Zresztą ja nigdy w to nie wątpiłam. Tylko tak trochę przykro, że nie potrafią nic po polsku...A, i pytali się nas czy wiemy, że był taki król w Polsce Zygmunt :P.

środa, 10 listopada 2010

Ostia

W piątek wybraliśmy się do Ostii, na plażę i na wykopaliska. Plaża była trochę ciemna, podobno przez piasek pochodzenia wulkanicznego, oczywiście pozbieraliśmy muszelki. Ja jeszcze zażyłam kąpieli słonecznej, a Jacek odważył się popływać :). Inni ludzie, którzy także wyszli na plażę okazali się być Polakami. Nam taka pora niestraszna :).
Tak a propos Ostii, bardzo wygodne jest to, że można tam dojechać na bilecie dziennym, takim jak na metro. I często jeździ.
Potem pojechaliśmy na wykopaliska, tam to dopiero się poczułam. Szalałam między tymi ruinami. Czułam się cudownie i z pełnią zachwytu podziwiając pozostałości starożytne. Bardzo miłym zaskoczeniem było uczucie usłyszenia swojego głosu, kiedy stanęłam na środku amfiteatru. A potem Jacek też tam stanął, a ja poszłam na samą górę i usłyszałam prawie szept. Robi wrażenie. Byliśmy też w zakładzie młynarskim z kamiennymi narzędziami do mielenia ziaren i widzieliśmy zbiorowe toalety. Udało mi się je znaleźć dopiero jak wracaliśmy. Ale polecam każdemu. Ja tam jeszcze nie raz z chęcią pojadę.
A Jacek, jako student architektury dostał darmowy bilet. Ja zupełnie zapomniałam, że studiowałam filologię klasyczną, a pewnie tez bym weszła za free :). Następnym razem to wypróbuję.

Rzym

We wtorek zaczęło się zwiedzanie. Na pierwszy wypad na miasto udaliśmy się idąc via Aurelia Antica. Nie polecam tej drogi, gdyż, jak to we Włoszech bywa, chodnik jest tak na dobrą sprawę jedynie na małym odcinku, a resztę trzeba iść poboczem :). Ale za to dotarliśmy do pewnego parku, w którym jest staw z pięknym fragmentem prowadzącym do fontanny. Jest to trochę miejsce zniszczone czasem, ale swój urok ma. Żałowałam tylko, że zapomniałam aparatu, bo już więcej nie udało nam się tam wrócić.
Potem doszliśmy, wg mnie, do Zatybrza (na Zatybrze, jak kto woli). Tam poczuliśmy już klimat miasta, tych uliczek mijając po drodze fontannę chyba jakiegoś Piusa, do której prowadził zakryty akwedukt. Wrażenie zrobił na mnie kościół, do którego weszliśmy (niestety nie pamiętam pod wezwaniem jakiej Matki Bożej:P). Następnie zjedliśmy po kawałku pizzy, była przepyszna.
Przechodząc przez Isola Tiburtina wstąpiliśmy na chwilę do kościoła będącego pod opieką Kawalerów Maltańskich, a przechodząc na drugą stronę w końcu dojrzałam coś, co już widziałam-Forum Holitorium, czyli byłam w domu. Następnie przeszliśmy obok Circus Maximus, doszliśmy do Koloseum, forów i do metra.
Kolejne punkty zwiedzania to Bazylika św. Piotra, groby papieskie, Zamek św. Anioła, Fontanna di Trevi, Piazza Navona, Schody Hiszpańskie i jakoś ten czas zlatywał.
Koło Fontanny di Trevi polecam udać się na lody :D na via del Lavatore. Jak się stoi przodem do fontanny, to ulica po prawej stronie i są tam na przeciwko siebie dwie lodziarnie, chodzi o tę po prawej. Ze smaków, to polecam Baci, banana i pistacje. Naprawdę są super.
Trafiliśmy też do pizzerii blisko dworca Termini, nie pamiętam nazwy, ale jest po prawej (co za dziwny zbieg:P) zaraz jak się skręci na via Daniele Manini.

poniedziałek, 8 listopada 2010

Rzymska przygoda

W niedzielę 31.10. odebrałam Jacka z lotniska. Cieszyłam się, że przyleciał na Fiumicino, bo przynajmniej mniej stresu będę miała, kiedy sama będę lecieć do domu. Dobrze, że miałam godzinę zapasu, bo wcale takie proste nie było odnaleźć się tam :). Ale dałam radę i wypatrzyłam go spomiędzy głów hinduskich i Bóg wie jakich jeszcze.
Mieliśmy plan spędzić pierwszą noc na plaży, żeby porozmawiać w końcu normalnie bez przerywania lub tylko pisania. Na mapie wyglądało, że to jest blisko, więc wyszliśmy z lotniska i udaliśmy się tak mniej więcej w stronę morza. Po drodze skończył się chodnik i zaczęliśmy iść ulicą szybkiego ruchu, mając nadzieję, że zaraz się skończy i skręcimy w końcu. Po drodze Jacek zadbał o mój włoski i powiedział, żebym podeszła do takiej pary, która zatrzymała się na poboczu i się spytała czy dobrze idziemy. Okazało się, że oni nie byli stamtąd, ale powiedzieli nam mniej więcej jak mamy iść, więc podziękowaliśmy i poszliśmy. Skręciliśmy w pierwszą ulicę w lewo i patrzymy, a oni podjeżdżają. Wzięli nas do samochodu. Renato okazał się niesamowicie gadatliwy i do tego próbował wymyślić 1000 sposobów na spędzenie nocy i zrozumienie jak to w ogóle jest możliwe, że chcemy spędzić noc na plaży. W końcu stwierdziliśmy, że wtedy nie chcemy robić kłopotu i niech nas podwiozą na dworzec i pojedziemy do Rzymu. Ale wyszło tak,że zjedliśmy z nimi pizzę, oni spróbowali sałatki, którą mi Jacek przywiózł (bardzo im smakowała)i próbowali dalej coś wykombinować. Podwieźli nas na stację, na której po godzinie czekania okazało się, ze nie będzie już dziś pociągu, więc była propozycja zostania w hotelu. I Renato się uparł, że wtedy za nas zapłaci, na co nie mogliśmy się zgodzić, więc stwierdził, że podwiezie nas na inna stację (miała być blisko, ale nie okazała się taką) i w końcu doszło do tego, że wrócimy z nimi do ich wynajmowanego mieszkanka, tuż pod okiem właścicielki, i prześpimy się na kanapie.
W razie co mieliśmy się nie odzywać, Jacek został bratem Lucii, a ja jego narzeczoną. To był czas, kiedy już dawno nie rozmawiałam tyle po włosku. Przydał się, bo oni-prawnik i pianistka, nie umieli ani jednego słowa po angielsku. Jacek mógł tylko się przysłuchiwać.
Rano obudziliśmy się na burzę i taki deszcz, że nie można było w ogóle wyjść z domu. Zjedliśmy prawdziwe włoskie śniadanie, czyli słodkie sztuczne bułki i kawę. Pojechaliśmy do Ladispoli, tam już się pożegnaliśmy z nimi i droga do stolicy stanęła otworem.
Tego dnia, ponieważ było deszczowo i byliśmy zmęczeni długą drogą do naszego pokoju stwierdziliśmy, że robimy sobie wieczór filmowy :).

Ziemniaki

 
Posted by Picasa
Umówiłyśmy się z dziewczynami Polkami na piątek 29.10., że zrobimy placki ziemniaczane. Zaprosiłyśmy jeszcze Albę i jeszcze jedną Czeszkę i Włocha (imion nie pamiętam). Najpierw wielkie poszukiwanie ziemniaków, bo w Lidlu nie było, potem chwilowe zagubienie między uliczkami i dotarłyśmy na miejsce, którym było mieszkanie Moniki. Zabrałyśmy się za obieranie ziemniaków, jabłek (bo jeszcze jabłecznik piekłyśmy) i w końcu na główną kucharkę wyszła Anastazja, bo jak to bywa, każda robi trochę inaczej. Ale najważniejsze, że smakowało :). Potem gadaliśmy do późna i wróciliśmy do akademika okrężną drogą, nie wiem czemu. Ale wieczór można zaliczyć do udanych i mam nadzieję, że jeszcze nie raz się powtórzy.

Montefiascone i Bagnoreggio

Mam silne postanowienie powrócić do systematycznego pisania, bo jest o czym. Przynajmniej na razie :). Otóż, ostatnie półtora tygodnia minęło na zwiedzaniu.
W ostatnią, przepiękną sobotę października pojechałam z Anią i jej chłopakiem Michałem do Montefiascone i Bagnoreggio. Mieliśmy jechać w więcej osób, ale ludzie się wykruszyli.
Z samego rana wsiedliśmy w autobus i zwiedziliśmy miejscowość, przez którą przejeżdżałam w drodze ze Sieny do Viterbo. Całość zajęła nam jakieś półtorej godziny.
Weszliśmy na szczyt do takiego parczku z widokiem na jezioro Bolsena, a po drugiej stronie na góry. To, co było niesamowitego, to mgła unosząca się nad doliną, ale na tyle "mała", że widać było wierzchołki gór. Coś pieknego!I te kolory jesieni też.
W Montefiascone znajduje się katedra św. Małgorzaty z trzecią, co do wielkości, kopułą we Włoszech. Niestety była zamknięta, ale z zewnątrz wygląda na ciekawe miejsce. No i klimat tych uliczek, to jest coś, co się naprawdę czuje. A w miejscach bez turystów, to już w ogóle.
Kolejny punkt dnia to Bagnoreggio. W zasadzie słyszeliśmy, ze coś tam jest wartego zobaczenia, ale nie wiedzieliśmy nic poza suchą informacją. Pokierowały nami strzałki na "miasto, które umiera". Pierwszy rzut oka jest niezłym zaskoczeniem. To było jak bajka. Wychodzi się na koniec miejscowości i widzi nagle długi most prowadzący na wzniesienie, na którym jest miasto. Umiera, bo wiatr i deszcz robią swoje podmywając górę.
To, co bardzo mi się tam spodobało, to po pierwsze kolor czerwony liści jakiegoś pnącza zaraz przy wejściu. Po drugie taras, do którego trzeba wyjść z domu, ale za to widoki wynagradzają wszystko. Po trzecie piec na zewnątrz domu. Taki do wypieku i przygotowania potraw z mięsa, czy czegokolwiek. I muszę jeszcze zgłębić historię osiołka Pasquino. Było tam jego kilka drewnianych figurek. Na pewno jest to coś ciekawego:).

Terni

Następnego dnia wylądowaliśmy w Terni. Niestety nie zdążyliśmy na wcześniejszy autobus i musieliśmy czekać ponad godzinę, żeby zawiózł nas na Cascata della Marmore. Okazało się, że są to przecudne wodospady, najwyższe w Europie. Wokół są wytyczone ścieżki, którymi można znaleźć się, np. na balkonie zakochanych lub tak blisko wody, że jest się całym mokrym :). My sobie świetnie poradziliśmy i przeszliśmy wszystkie trasy w jakieś 2 godziny, może 2,5. Ale jak ktoś ma czas lub jest w pobliżu to polecam gorąco, są naprawdę cudne!

Asyż i Gubbio

Następnego dnia(09.10) z samego rana pojechaliśmy do Asyżu. Uwielbiam to miasteczko, ma nieczęsto spotykany klimat. A już w ogóle z samego rana, kiedy nie ma turystów.
Na początek poszliśmy na szczyt wzgórza, gdzie znajdują się ruiny Rocca Maggiore. Widoki na dolinę Tybru przepiękne. Jednak czymś, co nas zaskoczyło był bez wątpienia płotek "ozdobiony" różnokolorowymi gumami do żucia, z daleka wyglądał bardzo ciekawie :P.
Potem chodziliśmy po uliczkach, naprawdę polecam zagłębić się w nie. I zaszliśmy do miejsc, w których jeszcze nie miałam okazji być, czyli do katedry św. Rufina (obok miejsca, gdzie stał dom Klary) i Chiesa Nuova-kościoła zbudowanego na miejscu domu św. Franciszka, gdzie jest cela, w której ojciec uwięził niesfornego syna.
Kolejny punktem była bazylika św. Klary i św. Franciszka. Gosia i Bartek byli zachwyceni tą ostatnią. I wcale się im nie dziwię. Ja skorzystałam z okazji i po długich poszukiwaniach znalazłam polskiego ojca i się wyspowiadałam. I wtedy przypomniało mi się, że kiedyś śniło mi się, że właśnie w Asyżu mogłam przystąpić do tego sakramentu.
Potem nastąpił powrót do Perugii, chwila czekania i autobus do Gubbio ruszył. Widoki po drodze niesamowite. Jechaliśmy szczytami gór, więc dużo było widać, a nieraz te zakręty powodowały gorącą modlitwę pod tytułem "obyśmy dojechali szczęśliwie".
Gubbio. Wszyscy zachwalali, a muszę powiedzieć, że się trochę zawiodłam. Nie ma takich pięknych uliczek jak w Asyżu. Jest kilka ładnych miejsc, ale...Jedliśmy bardzo dobre lody niedaleko Piazza Grande (trochę w dół via dei Consoli). Trafiliśmy też na jeden kościół, który ma fasadę do ukośnej jednej trzeciej, ciekawe dlaczego tak. Ale niestety jest to jeszcze przede mną zakryte.
Potem wróciliśmy do Perugii i następnego dnia też czekała nas wycieczka.