czwartek, 30 września 2010

Koniec w Sienie i w końcu Viterbo


Wczoraj mieliśmy egzamin z włoskiego. Wieczór wcześniej w końcu przysiadłam do nauki i dobrze zrobiłam, bo na egzaminie były zagadnienia, których nie miałam w Polsce. Poszedł mi dobrze. Potem była jeszcze część ustna, na której opowiedziałam trochę o mojej „karierze” muzycznej i po egzaminie. Poszłam na ostatni obiad do mensy, na ostatnie spojrzenie na Campo…teraz to się czuło, że coś dobiegło końca.
Dziś film, oddanie certyfikatów i bufet pożegnalny. Zdziwiłam się, że ten kurs zalicza mi 6 pkt ECTS, ale dla mnie bomba. Jeszcze muszę tu zdobyć tylko 24 :D. A z egzaminu dostałam 30/30, więc jestem zadowolona. A Claudia na pożegnanie powiedziała nam, że możemy do niej zawsze napisać, jakbyśmy mieli z czymś problem, czy z napisaniem, np. cv lub listu motywacyjnego. Ostatnie uściski, szczególnie z Moniką, z którą spędziłam 90 % czasu tutaj, no może 85, i wsiadłam w autobus do Viterbo.
Jechałam przez piękne tereny. I tak na przyszłość można by się wybrać do San Quirico d’Orcia i Acquapendente – piękne toskańskie miasteczka, w San Lorenzo odchodzi jedna z dróg do Orvieto, do którego się wybieram. Potem droga wiodła koło jeziora Bolsena, coś pięknego. I wjechałam do miasta mojego Erasmusa w korku. Wysiadłam i stwierdziłam, że nie wiem, gdzie iść, więc zapytałam się w pobliskim fryzjerze o via Cardarelli. Potem jeszcze raz się spytałam i tak bez mapy dotarłam do akademika z moim bagażem – wypchaną wielką walizką, torbą z laptopem i plecakiem. Chyba nie chcę wiedzieć ile to wszystko waży. W recepcji pani się ucieszyła, że rozumiem po włosku i już zapoznała mnie z pierwszymi studentami, z których jeden okazał się sympatycznym Gruzinem o wdzięcznym imieniu Gigi. Pomógł mi z moją walizką i potem pokazał mi miejsce, gdzie się je. Nie mogę tego nazwać mensą, bo wygląda jak dobry bar i do tego podchodzi kelner jak w restauracji. Dziwne, ale tak tu jest. Tylko zmartwiła mnie jedna rzecz, otóż od jutra posiłki będą w cenie 5,65! strasznie dużo, ponad dwa razy więcej niż płaciłam w Sienie…Zobaczymy co będę robić. Muszę się tu ogarnąć na razie, zobaczyć, gdzie jest jakiś sklep. I muszę to uczynić jutro rano, żeby zjeść jakieś śniadanie. Całe szczęście biuro, do którego muszę się zgłosić po hasło do internetu i plakietkę do mensy jest czynne od 9 i jest obok akademika. A potem pójdę na miasto do biura Erasmusa pozałatwiać wszystkie papiery i zacząć rok akademicki 2010/2011.

środa, 29 września 2010

Florencja, morze, Pisa i msza polska


 
W weekend byłam we Florencji, w Pizie i nad morzem w Rosignano. Cudowny czas, ale od początku. Wyjechaliśmy do Florencji spóźnieni, bo czemu nie, prawie o godzinę. Ale koniec końców dotarliśmy i na dworcu Santa Maria Novella spotkaliśmy się z naszą panią przewodnik. Pierwszym punktem był kościół o takiej samej nazwie jak stacja, własność zakonu dominikanów (za czasów budowy, teraz nie wiem). I jest z tym związana pewna historia, otóż zabrakło im pieniędzy na dokończenie budowy, ale na całe szczęście zgłosił się do ich pewien człowiek, który zgodził się sfinansować pozostałą część kościoła pod warunkiem, że jego imię będzie uwidocznione na fasadzie. I tak dobudowano wyższą część, na której jest widoczny fundator, niejaki Johannes Soricellarius. Z kolei wokół kościoła zbudowano grobowce, kto miał kasę wykupywał miejsce i umieszczał swój herb.
Na placu przed S.M.N. stoją dwa obeliski, wskazujące, gdzie się zaczynało palio. Co znaczy, że nie tylko w Sienie się odbywało, ale nie pamiętam kto postanowił, że tylko Siena ma do tego prawo i inne miasta musiały zaprzestać organizowania tych zawodów.
Następnie przeszliśmy ulicą Belle Donne i Tornabuoni do pałacu Strozzi. Koleś miał kompleks biedności. Pojechał chyba do Neapolu, wzbogacił się i wrócił do Florencji, gdzie wybudował wielki dom z kwiatkami pod dachem i w ogóle. Do dziś zachowały się oryginalne fragmenty, np. tych kółek, do których przywiązywano konie, z tym że u niego miały jeszcze dziurki, do których można było włożyć włócznię lub flagę. A przed pałacem jest ławka, co by zmęczeni mieszkańcy mogli sobie usiąść. W środku wygląda tak, że na parterze jest miejsce użyteczności publicznej, na piętrze mieszka rodzina, a na kolejnym, tuż pod samym dachem jest taras. No i nie mógł jeszcze nie pokazać, jaki to on jest bogaty, więc zrobił brązowe drzwi, których praktycznie nie można ruszyć z miejsca, są takie ciężkie.
Dalej udaliśmy się na plac, który był kiedyś gettem żydowskim, ale, gdy Florencja została stolicą Włoch (na krótko, krótko po zjednoczeniu w 1860 roku), zniszczono je, zrobiono plac i zbudowano łuk wieszczący, że stoi w antycznym centrum miasta.
Kolejnym punktem programu była katedra Santa Maria del Fiore z kopułą Filippa Brunelleschiego i Baptysterium z „Rajskimi drzwiami” Lorenza Ghilbertiego. Może najpierw o tym drugim. Otóż ogłoszono konkurs na drzwi baptysterium i jedynymi, którzy się tam liczyli, to właśnie Brunelleschi i Ghilberti. Wygrał ten drugi, ponieważ połączył brąz z czymś, co w rezultacie zmniejszyło koszta budowy. Ale Brunelleschiemu podkradł wizję ofiary Izaaka, na co ten się strasznie zdenerwował. Ghilberti jest autorem dwóch par drzwi (trzecie zrobił ktoś inny), ale właśnie „rajskie” są podziwiane, dlaczego? Ponieważ po raz pierwszy zostało zastosowane coś takiego, jak głębia i kilka planów w tej formie rzeźbiarstwa. Naprawdę są przepiękne. A dokończył je syn Ghilbertiego, ponieważ ojcu się zmarło.
Z kolei kopuła też była przedmiotem konkursu, tylko tym razem Brunelleschi był zapobiegliwy i tworzył swój model w ukryciu. Wygrał stosując nową metodę budowy, mianowicie, że nie budowano kopuły i nie podnoszono jej na tamburo (podstawę kopuły), bo wtedy nie starczyłoby drzew w całej Toskanii, żeby zbudować taki dźwig, tylko budowano po trochu coraz wyżej. Brunelleschi do tego stopnia strzegł swojej tajemnicy, że nie mówił majstrom niczego innego poza tym, co danego dnia mają zrobić, więc gdyby umarł, nikt by nie wiedział, jak prace mają dalej iść.
Co jeszcze do katedry…to tu po raz pierwszy przeczytano „Komedię” Dantego (po śmierci autora) i to tu Boccaccio nazwał ją „boską”. I jeszcze dodatek o witrażach. Są one oryginalne XV-wieczne. A kolory są po prostu niesamowite: turkusowy, czerwony zachowały swoją intensywność przez taki szmat czasu. I znajduje się nad wejściem głównym (już w środku) zegar odmierzający czas liturgiczny. To chyba tyle z ciekawostek.
Potem poszliśmy jeszcze pod kościół pw. św. Małgorzaty, zwany kościołem Dantego. Tu podobno ujrzał miłość swojego życia Beatrycze (nie mylić z jego żoną), a następnie udaliśmy się pod Palazzo Vecchio – centrum polityczne miasta, gdzie do dziś znajduje się siedziba władz. Plac przy tym pięknym budynku - świadek spalenia Girolamo Savonaroli – dominikanina, który przez jakiś czas rządził Florencją nawołując do pokuty i prostego życia, jest także podniebną galerią sztuki, ponieważ są tu umieszczone rzeźby, m. in. Dawid Michała  Anioła (kopia, oryginał jest gdzieś indziej). Dalej idzie się do najsłynniejszej Galerii Uffizi i nad rzekę Arno, skąd już 50 m do Ponte Vecchio, sławnego mostu ze sklepami jubilerskimi.
I po tej jakże wspaniałej wycieczce wybraliśmy się na wspaniałe (moje pierwsze tegoroczne) włoskie lody do lodziarni mieszczącej się na małej uliczce blisko katedry. Niestety nie pamiętam nazwy…Ale były przepyszne.
I zostałam u Moniki na noc, przeszłyśmy się jeszcze po mieście i kiedy wracałyśmy, chciałyśmy wyjąć pieniądze z bankomatu, bo następnego dnia jechałyśmy do Pizy. Skutek tego był marny, bo żaden bankomat na starym mieście był nieczynny. W końcu doszłyśmy do wniosku, że ludzie mają za dużo kasy i wypłacają, żeby zrobić zakupy (jest tam strasznie dużo sklepów tego rodzaju, że dla dziewczynki można kupić sukienkę za 200 euro), bo trochę dalej od tych głównych ulic już można było się zaopatrzyć w pieniądze z automatu. 
A po drodze zrobiłyśmy sobie zdjęcia z przystojnymi :P chłopakami w mundurach, ale nie wiem czego, na pewno nie policji, może czegoś związanego z lataniem.
 
Następnego dnia pobudka o 6 rano i w pociąg (moja pierwsza podróż włoskim pociągiem) do Rosignano. Jest to miasteczko oddalone o jakąś godzinę drogi od Pizy, niezbyt urodziwe, choć może pogoda nie zadziałała na korzyść, ale ma plażę. Kiedy dotarłyśmy nad morze (Liguryjskie) byłyśmy zachwycone kolorami. Niebo było zmienne, ale przez to też cudowne, z chmurami lub po prostu toskański lazur, woda hmm…to jest chyba kolor acqua verde i piasek prawie biały (ponoć powstaje jako produkt uboczny z pobliskiej fabryki czegoś), po prostu bajka. A miejscowi nazywają ją plażą „jak w Malibu” i się nie dziwię. Porobiłyśmy sobie trochę zdjęć, wyszły super i zebrałyśmy się do Pizy.
 
>W Pizie zabrakło nam czasu na spokojne zwiedzenie, wiec tylko odpoczęłyśmy trochę na trawce, zrobiłyśmy zdjęcia i musiałyśmy pędzić na pociąg. Ta „Krzywa wieża” naprawdę jest krzywa :P. I nie wiem, jak wygląda pozostała część miasta, ale chyba rzeczywiście nie ma tam nic innego do zobaczenia.
Po powrocie do Florencji poszłyśmy na mszę polską. O jak dobrze było usłyszeć znów normalną mszę, mimo że nie mogłam tak do końca być świadkiem tego, co działo się na ołtarzu, ponieważ wpadłam na świetny pomysł, żeby zagrać w razie gdyby nie było nikogo (wywiedziałam się wcześniej od Moniki jak to wygląda). I okazało się, że organy są za ołtarzem. Nic nie widziałam, więc na komunię grałam na czuja. Ale chyba było w sam raz. A potem nasłuchałam się komplementów i zawiedzionych nadziei, że to tylko tak jednorazowo.

piątek, 24 września 2010

Panforte



Dziś chyba już pożegnałam się z historycznym centrum Sieny i na koniec kupiłam, ponoć w najlepszej pasticcerii o nazwie „Magnificio” przy Il Campo, panforte (oryginalny czarny), czyli przysmak świąteczny od wielu wielu wieków dla tutejszych mieszkańców. Pełen jest orzechów, pewnie rodzynek, rodzynków też i może miodu. Nie wiem, co tam jest w środku, ale jest bardzo dobry. Polecam, jakby ktoś chciał spróbować oryginalny produkt sieneński.
 

poniedziałek, 20 września 2010

Jak dojść do...:)

Dziś mam wrażenie, że napisali mi na czole: „ją możesz spytać o drogę”. Jak wracałam z zajęć, zaraz po wyjściu z uniwersytetu zatrzymał się samochód i siedzące w nim panie zapytały się mnie o jakiś plac, ale nie wiedziałam, gdzie się takowy znajduje, więc się dopytałam, co miało tam być. Okazało się, że sklep sportowy, a ja codziennie mijam jeden, więc je tam skierowałam i chyba o to im chodziło, bo potem jak przechodziłam obok niego, to właśnie wchodziły do środka.
I jeszcze jedna pani mnie zaczepiła i spytała się jak dojść na ulicę równoległą do tej, na której byłyśmy. Wytłumaczyłam jej, bo wiedziałam jak Monika chodzi na przystanek autobusowy. Zdziwiło mnie najbardziej to, że przecież nie wyglądam jak Włoszka i niby skąd mam wiedzieć jak dojść, gdzie co się znajduje, ale cieszę się, że mogłam pomóc.

niedziela, 19 września 2010

Val d'Orcia

 
Byliśmy w pięknym parku Val d’Orcia (coś takiego jak park krajobrazowy). Zaczęliśmy zwiedzanie od Sant’Antimo – kościółka położonego wśród wzgórz i winnic, gdzie rosną grona na jedno z najlepszych włoskich win, Chianti. Zjadłam parę z krzaka, coś pysznego. Sam kościółek pamięta czasy Karola Wielkiego i jest zbudowany z trawertynu i alabastru (kiedy podświetli się go, to widać jego strukturę, niesamowite). I jest to miejsce na trasie Via Francigena, takiego włoskiej Camino de Santiago di Compostela, tylko prowadzącego do Rzymu. Może się kiedyś wybiorę, choćby tylko do części toskańskiej…
Potem pojechaliśmy do Pienzy, miasteczka wpisanego na listę UNESCO. Małe, ale śliczne, widoki na Toskanię też cudne, bo te miasteczka mają to do siebie, że są  budowane na pagórkach. Jest to miasto, w którym urodził się późniejszy papież Pius II i kiedy nim został, to na swoją cześć zmienił nazwę miasta i trochę je przebudował, więc łączy ono w sobie cechy charakterystyczne XIII i XIV-wieczne. Ma rynek o kształcie trapezu. A kościół jest zbudowany na krawędzi pagórka i przez to cała absyda już się obsunęła trochę, co widać w kościele na załamaniu podłogi i jej spadku. Ale jest przez to bardzo ładnie oświetlony za dnia.
Tak na marginesie, to ten papież pochodził z rodu Piccolominich, z którego pochodził również następny – Pius III. Mają oni w herbie 5 półksiężyców, które symbolizowały krucjaty. Z kolei w Sienie jest ród Tolomei, który ma w swoim herbie 3 półksiężyce.
Na ostatni już punkt dojechaliśmy do Bagno Vignoni, uzdrowiska, w którym leczyła się, m. in. Katarzyna ze Sieny, po tym jak nie chciała wyjść za jakiegoś bogacza i obcięła włosy i w ogóle. Są tam naturalne termy, woda do dziś wypływa ciepła, a z tego miejsca korzystali już Rzymianie (nie wiem, czy przypadkiem Etruskowie też już czegoś tam nie robili). Piękne i ciekawe miejsce.
A z powrotem, jak już wracaliśmy autokarami to mieliśmy piękną burzę, która nie odpuszczała aż do jakiejś 1, 2 w nocy.

sobota, 18 września 2010

Mój włoski, hmm...

Dziś rano spotkałam trójkę Polaków, nauczycieli akademickich ze Śląska. Poopowiadałam im trochę, gdzie mogą pojechać i co zobaczyć w Sienie. Ten pan mnie tylko zasmucił, bo powiedział, że słychać u mnie już akcent włoski…Trzeba będzie nad tym popracować, tylko jak?

piątek, 17 września 2010

Il Duomo

Już kolejny weekend nastaje w tym pięknym kraju, zaczęty pod znakiem zwiedzania. Dziś po zajęciach poszłyśmy w końcu z Moniką do Il Duomo. Jak zaczęłyśmy ok. 14.45 to skończyłyśmy o 19. Więc jakież wrażenia? katedra jest prześliczna, ale tyle kasy za zwiedzanie, kiedy mozaika na podłodze jest zasłonięta to bym nie dała, ponieważ bilet wstępu kosztuje 6 euro. Opłaca się bardziej i tak kupić, tzw. bilet łączony, z którym za 10 euro można zwiedzić katedrę, kryptę, baptysterium, muzeum i jeszcze oratorium św. Bernarda. Wracając, katedra z zewnątrz zdaje się być większa niż jest w rzeczywistości, dlatego nie dziwię się, że zrobili ją w paski, żeby zdawała się większa. Ale i tak robi wrażenie. Ta podłoga jest niesamowicie zrobiona, ambona jest zachwycająca, stalle również, kopuła i rozety się do tego dołączają. 
 
Bardzo miłym komplementem zostałyśmy obdarzone, gdy stałyśmy przy obrazkach  z Madonną del Voto. Otóż pan, który wykładał obrazki z modlitwą w różnych językach spytał się, czy chcemy angielski, bo już się skończył, po czym powiedziałyśmy, że nie. Monika dodała, że ona woli po niemiecku, a ja ją szturchnęłam i powiedziałam: „a po włosku?”. Pan się spytał skąd jesteśmy, więc odpowiedziałyśmy, że z Polski, a ja dodałam, że jesteśmy tu na kursie językowym. I tu dochodzimy do najlepszej części tego akapitu, pan nam powiedział, że bardzo dobrze mówimy po włosku. Chyba każdy uczący się jakiegoś języka chciałby coś takiego usłyszeć.
W muzeum znajdują się oryginalne części, m. in. z fasady kościoła, ponieważ czas je trochę zniszczył i obecnie na zewnątrz są kopie. W innych salach są obrazy, sprzęt kościelny, wspaniałe monstrancje, ornaty, kielichy, relikwiarze itp. Można także wejść na górę i zobaczyć panoramę miasta z widokiem na Toskanię. Śliczny widok, szkoda tylko, że było pochmurnie, ale i tak robi wrażenie. Weszłam tam, ale bałam się strasznie. Lęk wysokości nie jest mile widziany, jak można tyle z góry zobaczyć.
 
A jutro czeka Val d’Orcia i mieścinki obok, też dużo zwiedzania, jeżdżenia. Mam nadzieję, że pogoda dopisze. A w niedzielę – skype z rodzinką, już się nie mogę doczekać.

środa, 15 września 2010

Kulinarnie :)

Upał wrócił. A tak poza tym, to jestem na półmetku kursu. Teraz, kiedy mamy tyle zajęć, to leci dzień za dniem. Ale to dobrze, czasem jestem tak zmęczona, że nie mam siły na zajęciach, nawet rano. Ta ciągła koncentracja…cóż, nauka języka.
Na wykładzie z kultury mieliśmy temat kuchni. Dowiedziałam się, że klasztory włoskie – sióstr słynęły zawsze ze słodkości, natomiast braci z ogrodów warzywnych i ziół. A także (tylko nie wiem, czy dobrze zrozumiałam), że Katarzyna Medici, kiedy pojechała do Francji to wzięła ze sobą swoich kucharzy, przepisy i ogólnie mówiąc smak i tak narodziła się przynajmniej część kuchni francuskiej. Z kolei pizza, jak wszyscy wiedzą narodziła się w Neapolu, a kucharz, który wymyślił „margheritę” nazywał się Nasecane, czyli Psinos. I odnośnie tej wspaniałej potrawy jeszcze jedna rzecz – pizza oryginalna ma w swoich składnikach warzywa, ryby lub/i mięso, a popularna „hawajska” (aż wstyd się przyznać, że lubię taką) jest po prostu świętokradztwem. Ale i tak najciekawsza ciekawostka z dziś to legenda o powstaniu makaronu tortellini. Mianowicie w Bolonii pewien kucharz zakochał się w dziewczynie. Ale ona go nie chciała i do tego strasznie wybrzydzała i nie chciała jeść, mimo że on codziennie wymyślał dla niej co innego. Pewnego razu, kiedy myślał, co by tu dziś zrobić na obiad, wyszedł do  ogrodu i zobaczył ją kąpiącą się i zauważył, że ma wypukły pępek. I na jego kształt zrobił makaron. A teraz wszyscy to jedzą.

poniedziałek, 13 września 2010

Nowości

Dziś były pierwsze zajęcia Linguaggio integrativo. Zapisałam się do grupy humanistycznej ze względu na studia, ale coś mi się wydaje, że jutro już pójdę do grupy L’arte e architettura. Będą ciekawsze i chyba bardziej rozwijające niż te, na których dziś byłam. Czytaliśmy tekst jakiegoś gostka, fragment książki, i potem analizowaliśmy go, pytaliśmy się o słówka, których nie rozumieliśmy i było strasznie nudno.
A kiedy wracałam po zajęciach była burza - moja pierwsza na obczyźnie, szkoda tylko, że jak jestem na dworze, to się jej strasznie boję… I przez ten deszcz czuje się jesień.

sobota, 11 września 2010

Piękne San Gimignano

Pogoda dopisała, była po prostu cudowna. A samo San Gimignano mnie tak zachwyciło, że chyba się w nim zakochałam. Prześliczne miasteczko z zachowanym średniowiecznym klimatem jest tak urzekające, że nie dziwię się, że rocznie ma 3 miliony odwiedzających! Jest to mała mieścina, nie to, co w najlepszych czasach, kiedy mieszkańców miała ok 20 tysięcy. Ma jedną główną ulicę San Giovanni, na którą wchodzi się przez Porta San Giovanni. Po drodze na główny plac mija się ścianę kościoła z XI wieku (chyba) zbudowaną z trawertynu w stylu romańskim odmianie toskańskiej. Ponieważ miasto znajduje się na wzgórzu, są stamtąd prześliczne widoki na Toskanię, winnice, pagórki itp. Na Piazza della Cisterna od cysterny z wodą, która zaopatrywała mieszkańców w wodę pitną jest studnia i obok niej dom z Torre di Diavolo, ponieważ każda wieża ma swoje legendy, tę ponoć ukończył za mieszkańców sam Diabeł…podobno każda legenda ma w sobie trochę prawdy… Następnie weszliśmy na piazza przed Duomo, plac reprezentacyjny miasta dla celów politycznych i takie tam, gdzie mieści się dawny pałac – główny urząd miasta (wielokrotnie przebudowywany, co widać) i „nowy” Palazzo del Popolo z najwyższą wieżą Torre Magna o wys. 54 m. Po wejściu na dziedziniec widać freski herbów, ponieważ każdy ród panujący musiał umieścić swój herb – taki podręcznik do historii miasta dla tych, którzy nie umieją czytać. Na jednej ze ścian jest fresk przedstawiający Matkę Bożą, po prawej stoi św. Grzegorz, a po lewej (chyba) św. Gimignano trzymający miasto. Po prawej stronie tego fresku jest inny przedstawiający jakiegoś świętego czytającego sentencje o sprawiedliwości ludziom, a druga część ludzi stoi za drzwiami i chce kupić sprawiedliwość, taka umoralniająca historyjka.
Następnie weszliśmy do ruin zamku zbudowanego w XIV wieku przez Florentczyków, który przetrwał tylko dwa wieki, stamtąd rozciąga się piękny widok na Toskanię. I jest ładny park wokół. Prześliczne miejsce.
Polecam każdemu wizytę w tym miasteczku, nie trzeba wiele czasu, bo jest naprawdę bardzo małe, a uroku kryje w sobie niesamowicie dużo. I ja tam nie trafiłam, niestety, ale w północnej części miasta obok kościoła Sant’Agostino jest dom, na którym widnieje fragment wiersza Jarosława Iwaszkiewicza, więc jakiś akcent polski też jest. I jeszcze jedno – urodził się tu Kallimach, Włoch, ale pierwszy humanista w naszym pięknym kraju.
A poza San Gimignano – widać z ruin zamku – jest miasteczko, gdzie urodził się twórca „Dekameronu” Boccaccio. To tak dla zainteresowanych.
I jeszcze coś, a mianowicie, oprowadzanie było po włosku w końcu.
 

piątek, 10 września 2010

Film, czas i pogoda

Dziś na zajęciach oglądaliśmy film pt. „Mine vaganti”. Niestety okazał się kolejnym współczesnym filmem włoskim, w którym następuje zderzenie tradycji i nowoczesności – bracia okazali się być homoseksualistami… Chyba zdecydowanie wolę klasykę kina, np. „Quo vadis” z 1954 roku lub inne takie.
I jestem tu już, albo dopiero tydzień i 1 pełny dzień. Myślałam, że szybciej będzie leciało, a tu jeszcze przede mną ponad 2,5 tygodnia zajęć, hmm…to faktycznie niedużo. A egzamin zbliża się wielkimi krokami, ale to nic. Jutro jedziemy na wycieczkę do San Gimignano, oby pogoda dopisała.
A tak a propos pogody, to tu rzeczywiście strasznie szybko się robi ciemno, jak słońce zajdzie. I już też czuć od jakichś trzech dni nadchodzącą jesień, bo nie mogę wyjść bez czegoś z długim rękawem, chyba że chcę zmarznąć.

środa, 8 września 2010

Dziwności

Ta msza to nic szczególnego, niestety. Mało ludzi, psalm czytany (dziwi mnie to z każdym razem w niedzielę tudzież w święto), ale za to piękny kościół. I tak jak u św. Andrzeja, tak i tu jest figura św. Rity. A na mszy śpiewał jakiś chór Coro Polifonici Senesi i po niej mieli koncert, więc dziś się trochę ukulturalniłam.
I w końcu udało mi się uzyskać hasło do neta i mogłam porozmawiać na gg. Poszłam tam po zajęciach i obiedzie i dowiedziałam się, że potrzebują mojego codice fiscale…rany, oni nic bez tego nie mogą zrobić! i musiałam się wrócić do pokoju po kartkę z tym numerkiem…..i znów tyle km…Ale potem niezmiernie się ucieszyłam jak już wszystko działało. Maile to nie to samo, co rozmowa. Jeszcze tylko czekam na skype’a, żeby porozmawiać z Mamą.
PS. A po kolacji, na deser zjadłam figę sieneńską(tzn. urosłą tu) - miodzio.

wtorek, 7 września 2010

Kilka spostrzeżeń

Chyba w końcu trafiłam do w miarę ogarniętego kościoła – Sant’Andrea na Via di Camollia. Całkiem blisko. Jutro z okazji święta Narodzenia Najświętszej Maryi Panny będzie jakaś uroczysta msza w kościele S. Maria Fontegiusta. Mam nadzieje, że będzie to zetknięcie z piękną maryjnością włoską. A po mszy poszłam do księdza spytać się, czy dobrze zrozumiałam i gdzie jest ten kościół i chwilę z nim porozmawiałam. Jak powiedziałam, że jestem z Gdańska od razu skojarzył z Solidarnością i wiedział, że Szczecin leży przy granicy.
Zajęć ciąg dalszy. Robimy trochę rzeczy tych, które już umiem, więc robię powtórkę, ale też będziemy robić nowe dla mnie zagadnienia gramatyczne, np. congiuntivo. Ogólnie zajęcia są ok, tylko brakuje mi czasu na naukę. Wieczorem jestem naprawdę zmęczona i chodzę spać o 22.
Dziś byłam w innej stołówce, która jest teraz otwarta jakoś 12-14 i raczej się przeniosę do niej. Przynajmniej zjem obiad o normalnej porze. I jest całkiem niedaleko uczelni, tylko jakieś 20 min drogi. Wtedy wieczory będą luźniejsze i nie będę się włóczyć po mieście w oczekiwaniu na jedzenie. Dziś udało mi się dotrzeć do domu przed 20,  a teraz jest 20.19, a ja już umyta, ze zjedzoną kolacją i zrobionym małym praniem.
I jeszcze jedno, wczoraj w końcu usiadłam przy internecie. Chyba nie muszę pisać z czym to się wiązało. Napisałam dwa maile, których stworzenie zjadło mi całą 2,5 godzinną przerwę. Internet to dobra rzecz.

niedziela, 5 września 2010

Siena

 Trafiłam do grupy o stopniu zaawansowania B2. Nieźle mnie ocenili jak na początek. Jest to najliczniejsza grupa ze zdecydowaną przewagą Niemców, kilka osób innych narodowości i co najmniej 5 Polaków też tam jest. Zajęcia mamy z niejaką Claudią Marulo, bardzo młodą i sympatyczną osobą. Rozmawialiśmy w grupach, robiliśmy ćwiczenia gramatyczne, trochę słownictwa, więc wszystkiego po trochu. W piątki będziemy oglądać filmy. Kolejne zajęcia jutro rano, a po południu wykład o kulturze Italii.
Piątek, co ja robiłam w piątek…Aha, nic szczególnego, rano poznawałam moje okolice, potem były zajęcia, a po zajęciach poszłam na mszę i na miasto. Zrobiłam trochę zdjęć. Następnie kolacja, tzn. włoski obiad ( 19.30 to zdecydowanie za późna pora, żeby cokolwiek jeść, ale lepiej tak niż wcale) i do pokoju dotarłam o 21.20.
Sobota – znalazłam w końcu ten kościół. o którym mówił mi pan z portierni. Natomiast o 14.45 spotykaliśmy się wszyscy na wycieczce po Sienie z przewodnikiem. Jak to na Włochów przystało, oprowadzanie zaczęło się ok. 45 min później. Utworzyło się z nas kilka grup, ja trafiłam do bardzo miłej pani przewodnik, która bardzo często używała słowa „incredible” (niestety albo i stety oprowadzanie było po angielsku).To, co zapamiętałam:
·         Siena i Florencja zawsze walczyły ze sobą (za krótka odległość).
·         budynki na Piazza del Campo (przynajmniej niektóre) są zbudowane bez użycia cementu, opierają się tylko na metalowej konstrukcji i czymś tam flexible, na pewno najwyższa wieża – Torre Mangia
·         herbem Sieny jest „trójkąt” dwukolorowy – czarny na dole i biały na górze
·         na Palazzo Pubblico jest herb Medyceuszy, którym oddał pod władanie miasto Karol V 1559
·         do tego pałacu jest przyklejona kaplica, dziękczynienie za koniec zarazy 1348
·         dzwony na Torre mangia – jeden dzwoni, kiedy umarł jeden z żołnierzy broniących miasta ( do dziś w Sienie jest taka grupa – przywiązanie do tradycji), a w inny dzwonią ci, którzy właśnie skończyli 20 lat świętując koniec nastoletniości
·         silne przywiązanie do tradycji widać na każdym kroku
·         Il Palio jest dwa razy do roku 2.07. i 16.08., zawsze bierze udział 10 koni, wybierają drogą losową. Może zwyciężyć koń bez jeźdźca, ale musi mieć na czole znaczek contrady.
·         Contrady: Nobil Contrada dell’Aquila, del Bruco, Contrada della Chiocciola, Contrada Priora della Civetta, Contrada del Drago, Nobil Contrada del Nicchio, Contrada della Lupa, del Leocorno, Contrada Sovrana dell’Istrice, Contrada Imperiale della Giraffa, Nobil Contrada dell’Oca, Contarda Capitana dell’Onda, Contrada della Pantera, della Selva, della Tartuca, di Valdimontane, della Torre.
·         dlaczego kształt muszli Il Campo? ponieważ w Sienie nie było wody i zbierali deszczówkę, która następnie była przefiltrowywana i dopiero wtedy zdatna do użycia, do dziś na placu jest oryginał „pochłaniacza wody”
·         potem doprowadzili wodę i zbudowali fontannę i się tak ucieszyli, że nazwali ją Fonte Gaia ( na rynku stoi kopia, oryg jest w Santa Maria della Scala) 1334
·         na Il Campo św. Benedykt Tolomei wygłaszał kazania trzymając przed sobą symbol Hostii z napisem IHS i promieniami słońca dookoła XVw.( w Rzymie uznawano to za heretyckie, ale Bernard i tak został świętym)
·         przed Il Campo od strony Via di Camollia jest Loggia della Mercanzia ( nie pamiętam, co tam było)
·         pielgrzymi idący z Francji i Niemiec do Rzymu przechodzili przez Sienę, najpierw szli do katedry Il Duomo ulicą Banchi di sopra, z katedry szli na Il Campo, a stamtąd via Banchi di Sotto do Rzymu
·         Siena to miasto prawników i bankowców, tu powstał pierwszy na świecie bank, który od 1472r. istnieje do dziś, zał. przez rodzinę Salimbeni – Monte Paschi
·         każda contrada ma swój kościół
·         kto bogatszy, budował wyższe pałace i tak pewnego razu pod sieną stanęli Florentczycy i zażądali kasy i wszyscy się złożyli oprócz Tolomei, którzy robili interesy z Florencją, za co potem Sieneńczycy zburzyli im część pałacu
·         San Domenico – tu jest najstarszy i jedyny za życia namalowany wizerunek św. Kasi, relikwie jej głowy i kciuka. Głowa jest w kaplicy, w której freski namalował uczeń Leonarda da Vinci, a kciuk w gablocie na ścianie – naturalna mumia.
·         w tym kościele był szpital, dlatego jest on bardzo prosty, zresztą można się domyśleć, co tam było
·         katedra Il Duomo, miała być początkowo dużo większa, ale zaraza przeszkodziła w budowie, jednak do dziś można oglądać założenie jej wielkości. Na fasadzie są kopie, oryginały w muzeum OPA. Katedra jest w paski – marmur biały i wydaje się czarny, ale tak naprawdę jest zielony tylko tak ściemniał przez lata.
·         krypta pod katedrą została odkryta przypadkiem jakieś 10 lat temu z freskami…non ricordo
·         naprzeciwko Il Duomo był szpital, obok niego szpital dla noworodków
·         wczoraj, tzn. 4.09. było jakieś święto contrad ślimaka i żółwia, nie wiem czy nie było to świętowanie chrztu jakiegoś dziecka, którego albo rodzice są z tych dzielnic, albo po przyjacielsku dwie świętowały, coś w ten deseń
 
·         tradycja, tradycja, tradycja żyje w Sienie
Dziś z kolei poszłam na mszę do części miasta, w której jeszcze nie byłam i trafiłam do kościoła Santa Maria di Provenzano. Msza się zaczęła z opóźnieniem, ludzie gadali, ksiądz też, np. podczas czytania udzielał instrukcji jednej pani, która robiła za kościelnego, pieśń była tylko na wejście (hmm…nie mają organistów?), kazanie chyba typowe dla temperamentu włoskiego – ksiądz krzyczał itp., ale zmienność intonacji mi się podobała, chociaż samo kazanie skończyło się o 11.40(msza o 11), a ksiądz staruszek siedział na środku na krześle i opowiadał. Tylko po jakimś czasie nie mogłam się już skupić, za dużo nie rozumiałam. A Komunię rozdawał on i siostra zakonna…
Nie podoba mi się to, czuję się okropnie będąc na takiej mszy…A księża tutaj są chyba wszyscy starzy. Na razie trafiłam na jednego młodszego, jakiegoś Filipińczyka z wyglądu.
A z dziś jeszcze jedna rzecz, a mianowicie w stołówce akademickiej dają w miarę normalny chleb, hura!
Dopisek wieczorny: wzięłam sprawy w swoje ręce i sama się zapytałam o internet WiFi i się dowiedziałam, że jest takie miejsce w Sienie. Chyba nie muszę pisać jak się ucieszyłam. Wróciłam do pokoju, doładowałam kompa i wyruszyłam z powrotem na miasto (a to dość spory kawałek drogi, chodzę dość szybko i zajęło mi to 45 min…). Podłączyłam się do sieci i pokazało mi, że potrzebuję kodu dostępu. We Włoszech zostało coś takiego założone, żeby wyeliminować zagrożenie terrorystyczne. Jedyne, co dobre, to pokazało, że trochę bliżej niż Piazza di Mercate też jest możliwość skorzystania z WiFi. I na Piazza A. Gramsci w pubie The Dublin Post spytałam się, niestety zabrakło kodów, jutro będą. I musiałam się wrócić straciwszy prawie bez sensu całe popołudnie. No cóż, zdarza się.

czwartek, 2 września 2010

Włochy po raz pierwszy samodzielnie


Ciao tutti!
Moja przygoda z Erasmusem już na dobre (czyt. wyjazd) zaczęła się 31. sierpnia (wtorek) na dworcu autobusowym RDA w Krakowie, stanowisko G11, kiedy to z opóźnieniem 50-ciominutowym o 15.09 wyruszyłam w podróż życia (przynajmniej na razie)  zostawiwszy na mokrym chodniku w porywistym wietrze Jacka. (Bałam się , że będą ważyć bagaże, bo miałam 5kg nadwagi na w ogóle dopuszczalny ciężar, czyli 45 kg, ale w razie co to mogłam powiedzieć, że mogłabym ważyć 5 kg więcej i tak by mnie zabrali ).
Podróż mijała mi śpiąco i myśląco jak to będzie oraz kogo i co zostawiam w Polsce. Ostatnie telefony, postój w Chyżnym (Chyżnej?) i już byłam w Czechach. Potem zaraz w Austrii i pierwsze osoby opuściły zacny i zapełniony do ostatniego miejsca (doprawdy, gdzie ci ludzie jeżdżą) autokar firmy Eurolines Polska, krakowskie biuro Jordan. Kolejne chwile, które zanotowałam w pamięci to już ziemia włoska – Nizina Padańska, droga na Wenecję i dojazd do Padwy. Tam mieliśmy przesiadkę do innych autobusów tej samej linii, ale ponieważ nie było ich jeszcze, więc czekaliśmy, czekaliśmy (klimat włoski już nas dopadł, choć pierwsze spotkanie z nim było chyba jeszcze w Polsce, kiedy czekaliśmy na dworcu), aż się doczekaliśmy. Wydaje mi się, że panowie kierowcy nie wiedzieli gdzie mnie wsadzić i w końcu do nich podeszłam i bardzo się zdziwili, że jadę do Florencji, hmm.. ale mój bagaż był na wierzchu, więc włożyli go do bagażnika kolejnego autokaru, wsiadłam i wyruszyliśmy przez Milano-Mediolano do Firenze (dzięki temu, że staliśmy w korku na autostradzie, teraz wiem, co to jest - masakra, zdążyłam obejrzeć całą „Australię” z Nicole Kidman).
Wysiadłam i trzeba było się ogarnąć, skąd jedzie autobus Siena rapida. Wiedziałam, że gdzieś po drugiej stronie dworca kolejowego, ale wolałam się upewnić toteż zapytałam pana (może ochroniarza) po włosku ovviamente, gdzie jest przystanek tegoż busa. Zostałam obdarowana  włoskim w oryginalnym wydaniu i udałam się we wskazanym kierunku z moimi tobołami. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że musiałam zejść po schodach, nie wiem ilu, ale wystarczającej ilości, żeby w pierwszym momencie zwątpić, czy będę w stanie sobie poradzić. Ale, jak to niektórzy mówią, kto jak nie ja, dałam radę, zapytałam się jeszcze raz o ten przystanek ( spodobało mi się, że rozumiem, co do mnie mówią) i trafiłam prosto na dworzec, który się okazało, że jest „ukryty” w podwórku. Tam kupiłam bilet, zorientowałam się skąd odjeżdża autobus, po czym przyjechał, wsiadłam i pojechałam.
Siedziałam w pierwszym rzędzie z bardzo miłą panią Włoszką, która zaczepiła mnie, kiedy obudziłam się po drzemce mówiąc: prendi….(nie pamiętam, ale z pewnością był to idiom drzemki), ale nie zrozumiałam nawet, kiedy powtórzyła, więc się zorientowała, ze nie rozumiem i powiedziała: dormire. A wtedy wszystko stało się jasne. I dobrze, że zdobyłam się na odwagę zapytać jej, gdzie jest przystanek Fontebecci, na którym chciałam wysiąść, bo za niecałą minutę byłam już na chodniku w Sienie ( internet kłamie, pokazywał to jako ostatni przystanek…). Próbowałam ogarnąć, gdzie w takim razie jest ten cały Guidoriccio Ostello in Siena i za ok. 50 m znalazłam.
Pan z recepcji był bardzo miły i chyba ze trzy razy powtarzał mi, że nie odda mi już kasy, którą zapłaciłam. Poszłam do pokoju i dopiero wtedy poczułam, jak to można się czuć będąc w obcym kraju, bez pewności w języku i daleko od wszystkich… Najgorzej, że nie mam tu internetu…(chyba się uzależniłam), a na komórce tylko na parę smsów.
Nie wspominam dobrze tych pierwszych chwil. Jakbym dużo oddała, by móc być z kimś bliskim i nie czuć tego, że na pół roku zostawiłam wszystko, co dotąd robiłam i z kim się spotykałam i pojechałam w daleki świat.. Doszłam do wniosku, że jestem raczej domatorką, a poza tym ile stresu mnie kosztowało opuszczenie Polski…tego nikomu nie życzę. (Ale muszę przyznać rację pewnym osobom - czasem za bardzo panikuję).
I po odpoczynku, prysznicu itp. wyruszyłam pieszo na pierwsze spotkanie ze Sieną, chciałam znaleźć Universita’ per gli Stranieri, gdzie dziś zaczęłam corso EILC. Udało mi się, aczkolwiek zrobiłam to bardzo dookoła ( jak dobrze mieć orientację w terenie, bo miejsce, gdzie mieszkam nie jest ujęte w żadnej dostępnej tu mapie). Po znalezieniu uniwersytetu trafiłam do kościoła św. Petronilli. Dziwnie tak być na mszy i prawie nic nie rozumieć. Dobrze, że chociaż zrozumiałam, że ewangelia była o uzdrowieniu teściowej Piotra. Wróciłam do domu i poszłam spać jakoś po 21, zmęczenie dawało o sobie znać.
Rano wstałam, przypomniałam sobie gdzie jestem  i poszłam na śniadanie ciekawa, co dają. Ale nie jest tak źle, są nawet płatki z mlekiem i kawa z ekspresu (cappuccino, oczywiście) i średnio zjadliwy chleb i masło pachnące aromatem maślanym i dżemiki.
I udałam się na pierwsze spotkanie na uniwersytecie. Dostaliśmy wyprawki-jakieś ulotki, mapy, koszulkę, długopis, ołówek, notes i plecak i weszliśmy do Aula Magna. Zdziwiłam się ile osób jest na tym kursie, ale na pewno koło 300. Usiadłam koło dziewczyn rozmawiających po angielsku i padły pierwsze pytania-imię, nazwisko, skąd jesteś (dzieci, uczcie się języków, a po ich nauce miejcie z nimi kontakt) i trafiłam na Polkę Olgę i dziewczynę z Węgier Lorettę (choć na taką nie wyglądała, w sensie na Węgierkę). Zaraz dołączyła się kolejna Polka, studiująca w Niemczech Monika. Potem usłyszałam jeszcze kilka osób mówiących po polsku.
Pani - przywitanie i główne informacje podała po włosku. Zrozumiałam prawie wszystko. Napisaliśmy jeszcze test, żeby przydzielić odpowiednio do grup, dostaliśmy kartę studenta i poszłam z Moniką do sklepu, a potem na miasto. Na początku mówiłyśmy tylko po włosku, ale z biegiem czasu traciłyśmy siły na chodzenie i koncentrację, więc przeszłyśmy na polski. Spacer po Sienie zaliczam do udanych.
Poszłam na mszę, tym razem do kościoła bliżej mieszkania, ale nie trafiłam tam, gdzie pan mi powiedział, ale gdzieś w niezidentyfikowanym miejscu- san Bernardo Tolomei. I przyjęłam Komunię św. z rąk kobiety….ksiądz był stary i nie mógł za bardzo się ruszać, a prezbiterium było na podwyższeniu.
Jutro zaczynam zajęcia, ciekawe, jak będzie…zobaczymy.
Allora, ciao!
PS. Zapomniałam jeszcze o jednym aspekcie pobytu we Włoszech, a mianowicie już podczas pierwszego spaceru jakiś Włoch na mnie zatrąbił, a podczas powrotu zostałam prawie oblana wodą z czegoś w stylu jajka na Lany Poniedziałek (hmm…wielką literą???) też od zmotoryzowanego. Ci Włosi są dziwni.