czwartek, 11 września 2014

Rzym + dodatek

Wracając z Polski zostałam na pół dnia w Rzymie. Nie polecam zwiedzania po kilku godzinach snu. Było mi tak sennie, że nawet przysnęłam na siedząco na ławce na starożytnym Forum Boarium :). Rzym jak to Rzym, lubię tam być, a jak się już kojarzy co gdzie jest, to świetny spacer gwarantowany.
Odwiedziłam Koloseum, Circo Massimo, potem weszłam do kościoła Santa Maria in Cosmedin (tam, gdzie są kilometrowe kolejki do najsłynniejszych ust świata, czyli do Ust Prawdy). Jeszcze tam nie zaszłam, była więc okazja zobaczyć coś nowego. I korzystając z zaproszenia pewnego pana naganiacza zapłaciłam euro i zeszłam do krypty Hadriana(żeby nie mylić, chodzi o papieża Hadriana z VIII wieku). Krypta maluśka ma dosłownie kilka metrów kwadratowych, ale za to trzy nawy przedzielone kolumnami :D.
Kolejnym punktem był Kapitol, do którego doszłam zahaczając o Isola Tiberina, i zerkanie na Forum Romanum, tyle co od tamtej strony można podejrzeć. W sumie dobrze mi zrobiło to patrzenie się na starożytne ruiny, bo znów zaczęłam reagować zachwytem i zainteresowaniem na antyk. A do magisterki się przyda. Potem, spacerując dalej, weszłam w urokliwe uliczki Wiecznego Miasta, gdzieś pomiędzy Fontanną di Trevi, Piazza Navona, Panteonem. I znalazłam się w kościele San Luigi dei Francesi, gdzie podziwiałam malarstwo Caravaggia. Naprawdę, nieźle gość malował. I na koniec zostawiłam sobie Watykan.
Zupełnie inaczej się chodzi po takich miejscach, w których już się było. Odkrywanie nowych sprawia radość, patrzenie się na to, co się pamięta, przywołuje wspomnienia i pozwala zauważyć coś nowego. A nade wszystko pozwala delektować się miastem, bo przecież nikt nie goni, ani przewodnik, ani ciekawość zobaczenia jeszcze tego i jeszcze tamtego. Ciekawe kiedy teraz tam zawitam...nie licząc oczywiście przejazdu w drodze na lotnisko.

I na koniec kawałek Polski z mojego 39 godzinnego pobytu. Dla niezorientowanych - zamek w Melsztynie.

wtorek, 9 września 2014

Milano

Byłam przejazdem w Mediolanie. Miasto już od samego wyjścia z pociągu wydaje się być miejscem dla ludzi mających manię wielkości. Tam nie widać nawet końców ulic, aż tak daleko się ciągną! Wrażenia można opisać dwoma słowami: miasto gigantów.
Udało mi się być w najważniejszych punktach, mimo ograniczonego do minimum czasu. Bo któż jedzie zwiedzać takie miejsce mając 1,5 godziny? La Scalę z zewnątrz widziałam, słynną galerię Vittorio Emmanuele II też, piękną katedrę i weszłam też na dziedziniec zamku Sforzów. Niestety nie udało mi się znaleźć punktu informacji turystycznej z mapką papierową, więc szłam na czuja, ale udało się.
Nawet na dworzec z powrotem trafiłam nie wydając pieniędzy na metro.
Największe wrażenie na mnie zrobiła katedra, mediolańskie duomo. Jest przepiękna pastelowa z zewnątrz, a w środku ogromna (jakżeby inaczej), z piękną posadzką i przepięknymi kolorowymi witrażami. Szkoda tylko, że turyści nie potrafią się zachować odpowiednio w takich miejscach...I w sumie Castello Sforzesco też było niezłe. Gdybym miała więcej czasu to na pewno poszłabym do ichniejszego parku.
W ramach obiadu jadłam pizzę, ale taką na grubym cieście i była średnia, do tego kosztowała ponad 4 euro, więc też drożyzna. Cóż, może kiedyś się tam wybiorę jeszcze? W końcu Ostatnia Wieczerza i na pewno navigli (kanały przepływające przez miasto, przepiękne zwłaszcza nocą)są do zobaczenia i pewnie jeszcze wiele innych tajemnic, które kryje miasto, jak każdy zakątek we Włoszech, zresztą.

środa, 13 sierpnia 2014

Jedno z najpiękniejszych miejsc we Włoszech - Atri

Sobotę spędziłam z moimi gośćmi w Atri. Wrażenie jak w tytule. Ale w sumie nie mam pojęcia co było tam takiego innego, wyjątkowego. Może freski w katedrze, bo jak je zobaczyłam, to dosłownie szczęka mi opadła, albo położenie na wzgórzu, z którego widać zarówno najwyższe szczyty Apeninów, jak i Adriatyk, bliskość rezerwatu z formą rzeźby terenu o pięknej nazwie "calanchi"(po polsku badlandy, jak ktoś wie, co to jest)?
Po drodze mijaliśmy Silvi, też tę część, która jest na górze, czyli città alta, no i tak odkryłam kolejne miejsce do odwiedzenia. Wysiedliśmy w dobrym miejscu w Atri dzięki uprzejmości panów kierowców i już od razu zachwyciłam się widokami. Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze wejść do centrum i już zatrzymaliśmy się zrobić zdjęcia w ślicznym zaułku, których to miasteczko jest pełne. A zaraz obok znalazłam popiersie cesarza Hadriana. Co on tam robił? Otóż, ponieważ Atri jest jednym z najstarszych miast Abruzji, pamięta jeszcze bardzo stare czasy X/IX wieku przed Chrystusem i jego pierwotna nazwa brzmiała Hatria bądź Hadria, a także jest miejscem, skąd wywodziła się rodzina wyżej wspomnianego cesarza.
Następnym punktem była katedra, w której zachowała się część fresków przedstawiających życie Maryi niejakiego Andrea de Litio. Robi wrażenie. Wewnątrz jest też przepiękne tabernakulum. A później spacer po mieście, granita, lody itp. W ramach siesty poszliśmy do parku z fontanną i punktem widokowym na Adriatyk. Ale trochę tam drzewami zarosło i tylko gdzieniegdzie go widać. I jak przystało na prawdziwy popołudniowy odpoczynek zasnęłam na ławce (ale twardo było :P).
Ostatnim miejscem był rezerwat calanchi. Kilka razy zwątpiłam czy tam dojdziemy, bo było gorąco, robiło się późno, a on jest trochę za miasteczkiem. Ale najważniejsze udało nam się zobaczyć. Przecudne widoki i góry naprawdę niesamowite.
Żeby odhaczyć Atri na liście zwiedzonych miejsc muszę jeszcze tam pojechać, bo nie do końca udało nam się zwiedzić wszystko, co jest tam do zobaczenia, i przede wszystkim chciałabym zrobić spacer po tym rezerwacie, a nie tylko wejść i wyjść, a najlepiej pojechać tam w nocy, przy pełni. Podobno zapiera dech w piersiach. Tak więc, następnym razem bez samochodu ani rusz.

wtorek, 12 sierpnia 2014

Spotkanie w Manoppello

Mam gości, czyli zwiedzam Włoch w towarzystwie. Dziś wybraliśmy się do Manoppello. Dla niewtajemniczonych, to miejsce, gdzie jest przechowywana chusta z odbiciem Jezusa. Niesamowite wrażenie i przeżycie modlić się przy wizerunku....
Ale jakiż to był dzień! Z racji, że Manoppello to wioska, autobusy jeżdżą tylko popołudniu i w ilości znikomej. Wybraliśmy się, więc na jeden, ale dojechaliśmy tylko do Manoppello Scalo. "Scalo" to określenie części miasteczek, zazwyczaj znajduje się w pobliżu stacji kolejowych, gdzie dokonywały się wymiany handlowe i jest oddalone od centrum o co najmniej kilka kilometrów. Wylądowaliśmy w takim miejscu, więc trzeba było się jakoś przedostać do naszego celu. Dobrze, że mieliśmy telefon z mapą, zobaczyliśmy drogę poboczną przez pola i po odpowiednim zaopatrzeniu się w pobliskim sklepie ruszyliśmy w temperaturze zaledwie 36 stopni w cieniu na wzgórza.
Nasza trasa krzyżowała się z drogą św.Tomasza Apostoła, która jest częścią Camino de Santiago lub szlaku pielgrzymkowego Ziemia Święta-Rzym. Szliśmy raz w górę, raz w dół pomiędzy winnicami, gajami oliwnymi...uwielbiam takie wycieczki! Można być w takich pięknych miejscach, podziwiać takie piękne widoki. No i mieliśmy przez to przepiękną pielgrzymkę około ośmiokilometrową :).
Niestety nie weszliśmy do samego miasteczka, bo już czas nam się kończył, a trzeba było jeszcze zawitać do naszej mety. Na ostatnią górę podwiózł nas przemiły starszy pan.
Potem nastąpiło spotkanie z Martą. Nie ma to jak zobaczyć znajome twarze w takim miejscu :). Szkoda tylko, że nie zrobiłam zdjęcia na pamiątkę.
Powrotna trasa także obfitowała w przygody. Uciekł nam autobus, ostatni jadący bezpośrednio do Pescary, bo miał wyświetlone, że jedzie w drugą stronę, więc nie wsiedliśmy, tym bardziej,że było też 5 minut przed czasem. A pan z kolejnego poinformował nas, że on będzie wracał dopiero o 22 i to nie zahaczając o sanktuarium i najlepiej nam przedostać się do Manoppello Scalo.
I ruszyliśmy w powrotną drogę próbując złapać stopa. Udało się, kolejny przemiły gość nas podwiózł i to nadrabiając trasę (swoją drogą, ostatnie spotkania z ludźmi tutaj obfitują w zwierzenia Włochów na temat ciężkiej sytuacji z pracą. Nie jest kolorowo, też u mnie w bibliotece, niestety). Tam czekaliśmy na autobus, który miał być o 19.20, ale nie przyjechał, więc jechaliśmy z przesiadką w Chieti Scalo. Całe szczęście bilet był taki sam. Ciekawe, że kupując bilet za 1,10 euro, można dojechać aż do Manoppello, czyli jakieś 25km od Pescary, a po samej Pescarze też on obowiązuje.
Do domu dotarliśmy przed 22 w 28stopniowej temperaturze. Masakra z tym gorącem. Ale czego się spodziewać po najgorętszym tygodniu w roku?

poniedziałek, 28 lipca 2014

Festa Sant'Andrea

W niedzielę czekało mnie szaleństwo na kolejnej, tym razem największej, imprezie miejskiej w Pescarze, która odbywa się w ostatni weekend lipca, czyli festyn św. Andrzeja opiekuna rybaków. Mój plan wyglądał tak: iść na procesję, która zmierza w stronę portu i zobaczyć jak pakują figurę na barkę i płyną w procesji na morze. Nie sądziłam, że uda mi się wbić na jedną z barek. Tym sposobem wypłynęłam w Adriatyk na łodzi rybackiej i uczestniczyłam w oddawaniu hołdu tym, co oddali życie na morzu. A wyglądało to tak, że wszystkie łodzie, co wypłynęły (a było ich ponoć 40), gromadziły się w miarę blisko siebie, trębacz grał "Ciszę", zrzucano wieniec do wody, a orkiestra grała hymn włoski. I tak trzy razy. Niesamowite przeżycie, szkoda tylko, że tak od połowy chciałam już znaleźć się na lądzie. Kołysało nami nieźle, a z daleka wydawało się, że morze jest spokojne. Niespodzianką było też wpłynięcie z powrotem do portu. Z plaży puszczali fajerwerki (muszę przyznać, że w dzień też ładnie wyglądają), ale część z nich to chyba z armaty była, taki huk robiły. I kolorowe też były, podobno w kolorach Abruzzo.
Tak więc, widziałam Pescarę od strony morza, a na koniec pan kapitan zaprosił na przyszły rok. Kto wie?

niedziela, 27 lipca 2014

Giostra cavaleresca w Sulmonie

Wczoraj wybrałam się do Sulmony. Udało mi się, bo na czas dowiedziałam się o imprezie, która się odbywa co roku w ostatni weekend lipca, czyli o turnieju rycerskim (Giostra cavalleresca). Wszystko zaczyna się od pochodu na czele z królową Joanną, której to miasto zostało ofiarowane w prezencie. Uczestnicy są ubrani w stroje renesansowe, więc jest na co popatrzeć.
Ale od początku. Przyjechałam z zamiarem zwiedzenia najpierw miasteczka, żeby potem mieć jak sensownie wrócić. I owszem, przeszłam się najpierw mając w pamięci mapę, bo nie znalazłam informacji turystycznej. Pogoda nie zachęcała, padało, a ja nie wzięłam parasola z domu, ani nawet swetra, bo przecież we Włoszech jest ciepło. Więc jak już zdążyłam zmoknąć na tyle, że mi deszcze przestał przeszkadzać, to przestawał padać, a jak się trochę podsuszyłam, to znów zaczynał. Niemniej jednak, Sulmona jest jednym z tych miasteczek, które warto odwiedzić. Położona między dwoma masywami Apeninów z każdej strony urzeka widokami (szczególnie jak słońce oświetla szczyty). Przypomniała mi trochę Sienę, bo tu też żywa jest przynależność do poszczególnych dzielnic, co widać w znakach nad ulicami wjazdowymi: tu wchodzisz do dzielnicy takiej a takiej, flagach powywieszanych na domach i właśnie na takim turnieju, gdzie każda jest reprezentowana. Mają oczywiście osobne kościoły i osobne pałace, bardziej lub mniej pokazowe. No i tu urodził się słynny poeta Owidiusz.
Podczas spaceru udało mi się dotrzeć na plac, na którym rozgrywają giostrę. Ciekawy widok nawiezionego piasku z posadzonymi roślinkami i figurami 1:1 panów na koniach. Przy tym placu jest też średniowieczny akwedukt, na którym zawiesili flagi poszczególnych dzielnic, a widok zza niego na plac, kościół i góry jest niesamowity!

Sulmona słynie też z confetti, co we Włoszech oznacza małe cukierki. Żeby były bardziej zachęcające do kupna, są układane najczęściej w kwiaty lub dołączane do figurek itp.

Czas pochodu zbliżał się, więc przeniosłam się przed największy i najbardziej widoczny pałac, gdzie już gromadzili się ludzie. Stanęłam sobie przy barierce, więc powinnam mieć genialny widok, ale przed barierką też się ustawiali, a we Włoszech, jak wiadomo, raczej nikt takimi szczegółami się nie przejmuje, więc miałam prawie idealny widok na wszystko, co się tam działo. Opóźnienie sięgnęło tylko jakichś 50 minut. Najpierw wyszli trębacze, bębniarze, pan ze sztandarem, potem tacy, co mają flagi i robią nimi różne rzeczy (podrzucanie, wymiana miedzy sobą itp.), damy dworu i znów bębniarze. Poszli w prawo (a cały turniej miał być na placu, do którego idzie się w lewo, więc miałam zagwostkę) i za zakrętem się zatrzymali. Stwierdziłam, że może to już koniec i w takim razie idę na pociąg, ale jak doszłam do pochodu, zobaczyłam, że dołączyli konia z tyłu i przypomniało mi się, że nie ma wśród nich dam ubranych na czerwono, więc musiało to mieć jakiś ciąg dalszy. I rzeczywiście, doszli z powrotem do zamku, z którego wyszły czerwone damy, jacyś rycerze, wysoko postawieni panowie, kimkolwiek byli i królowa, która wsiadła na konia i ruszyli w prawidłową stronę. A na samym końcu jechał wóz ciągnięty przez dwa bawoły, na którym pan trzymał sztandar turnieju.
Swoją drogą, wszystkie dziewczyny były przepięknie uczesane, a ich suknie tez niczego sobie. I tak sobie zamarzyłam, że też chciałabym kiedyś uczestniczyć w czymś takim i ubrać się jak one, z perełkami we włosach.

Na placu, gdzie się wszystko miało odbyć były trybuny, na które wstęp był płatny, więc nawet nie próbowałam się tam dostać, ale przyuważyłam dziurę, zresztą nie tylko ja i udało mi się obejrzeć cały turniej. Wyobrażałam go sobie, że to będzie tak jak na filmach, że panowie się strącają kopiami z koni, ale to chyba jakaś brutalna wersja musiałby być. Tu polegała na zręczności. Panowie ścigali się, kto zbierze kopią jak najwięcej kółek i jak najszybciej dotrze do mety. Widok był godny polecenia, szczególnie, że te ich kolorowe stroje z renesansu świetnie się prezentują podczas wyścigu.
A po wszystkim nastąpił nieodłączny element każdej festy włoskiej, czyli wspólne jedzenie przy stołach, oczywiście każda dzielnica ma swój placyk, na którym się odbywają takie rzeczy. To musi być fajne przeżycie, tak wieczorem ze znajomymi zjeść wspólnie na świeżym powietrzu kolację. Szkoda, że ja byłam sama...
W niedzielę odbył się drugi dzień turnieju i pan zachęcał do przyjścia, bo ponoć pochód miał być jeszcze piękniejszy. To zostawiłam na następny raz :).

poniedziałek, 14 lipca 2014

Kolejne świętowanie

Wczoraj znów się wybrałam na festę. Tym razem do parafii św. Gabriela pasjonisty. Najpierw była procesja z orkiestrą, figurą świętego itd. i najbardziej się śmiałam, jak weszliśmy w jedną ulicę po to, żeby za 100 metrów zawrócić i jak zobaczyłam proboszcza-wysokiego łysego gościa ubranego w dżinsy i trampki, który miał za krótką albę :D. Była to impreza inna od San Cetteo, bardziej lokalna. I tańsza :P. Postanowiłam zaryzykować jeszcze raz i kupiłam znów pizzę frittę, tym razem kosztowała mniej, była większa i lepsza (ciekawe co na tę lepszość wpłynęło...cena, poznanie smaku, czy rzeczywiście była smaczniejsza). Był też zespół grający do tańca, ale wybrałam oglądanie finału mistrzostw świata, bo przecież tego elementu nie mogło zabraknąć u Włochów. Zdecydowanie Argentyna była faworytem, emocji też nie zabrakło. Usiadłam obok takich miłych ludzi, którzy mnie poczęstowali świeżo prażonymi orzeszkami ziemnymi. Polecam, tym bardziej na ciepło.
A msza była ciekawym przeżyciem. Z racji, że jest to kościół, przy którym działa nowa ewangelizacja, było z zespołem, gitarami, klaskaniem i byłam przekonana, pokazywaniem. A dopiero jak się msza zaczęła, to się okazało, że specjalna "pani od pokazywania" tłumaczy wszystko na język migowy. Takie tu urozmaicenia :).