piątek, 17 grudnia 2010

Przygód ciąg dalszy

Ostatni tydzień pobytu we Włoszech w roku 2010 mija pod znakiem przygód. Nie dość, że mam swój pierwszy w życiu lot samolotem, to jeszcze poniedziałek był świadkiem mojej pierwszej jazdy karetką (i to na sygnale). Cóż nie ma to jak źle się poczuć na zajęciach w obcym kraju i później rozmawiać z lekarzami, którzy cieszą się, że obcokrajowiec mówi w ichnym języku. Najważniejsze, że praktyka włoskiego w sytuacji trochę ekstremalnej (hmm, jest w ogóle możliwe takie połączenie słów?) zdała egzamin.
Zastanawia mnie tylko jedna rzecz. Otóż, gdy leżałam na korytarzu, nagle zjawił się starszy pan, który podszedł i powiedział, że jest lekarzem. Skąd o się tam wziął? W najustronniejszym miejscu uniwersytetu, o tej porze i w takim wieku? Chyba nie student...Potem Gosia i Monika mówiły, ze nawet nie podziękowały mu, z przejęcia zapomniały. I od razu przyszła mi taka myśl do głowy - Anioł Stróż. Nawet jeśli to nie był on, to wierzę, że przysłał tego pana. Czyli wniosek z tego jeden, mój Anioł jest wielojęzyczny i stale przy mnie obecny :).

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Marta i Capodimonte

Sobota upłynęła pod znakiem kolejnej wycieczki po okolicy, tym razem w stronę jeziora Bolsena. Miałyśmy piękną pogodę, świeciło słońce, tylko na początku trochę zimny wiatr krzątał się po uliczkach Marty, którą zwiedziłyśmy jako pierwszą.
Rozciąga się z niej piękny widok na Lago di Bolsena otoczone wzgórzami. Czyli nic innego, jak jezioro pochodzenia wulkanicznego. Teraz mogę powiedzieć, że chodziłam po wulkanie :).
Marta jest malutką miejscowością, więc zwiedzenie jej zajęło nam bardzo krótko, wliczając to pyszne cappuccino w barze nad brzegiem. Czymś, co nas troszkę zdziwiło, zaskoczyło była obecność Wyborowej.
W ten sposób dowiedziałyśmy się od pani z baru, że mieszkają tu dwie rodziny polskie, czy polsko-włoskie. I uraczone miłym uśmiechem poszłyśmy się przejść dalej. Chciałyśmy dojść brzegiem jeziora do kolejnej miejscowości, ale niestety droga była nie do pokonania. Za to spotkałyśmy po drodze przemiłego starszego pana, emerytowanego nauczyciela z Rzymu, z którym porozmawiałyśmy dłuższą chwilę.
Usłyszałyśmy kilka słów o małomiasteczkowości włoskiej, o Janie Pawle II,a jedno z końcowych pytań brzmiało, parafrazując, dlaczego polskie dziewczyny są takie ładne :). No i była to także lekcja włoskiego, ponieważ dowiedziałyśmy się, ze ragazzo in gamba, to jest idiom na zuch-chłopca.
Do Capodimonte wybrałyśmy się pieszo, gdyż dzieliła nas od niego droga jedynie 1,5 km . Tam znów krótka wyprawa "na miasto" (szumnie powiedziane). Zdjęcia, gąsiorki gadające w porcie i autobus powrotny do domu.
Te miejscowości są niezwykle urocze. Jeśli ktoś będzie miał możliwość jechania samochodem do Włoch, niech nie ominie okazji do zatrzymania się na dosłownie chwilę w małych miejscowościach. Chociaż na jeden dzień ominąć autostradę, a wrażeń nikt nie odbierze. I można poczuć klimat Włoch, a nie turystyczno-pielgrzymkowych miejsc i niczego więcej.

wtorek, 7 grudnia 2010

Refleksje wieczorne

Po pierwsze, tęsknota za domem już kwitnie na dobre. Jeszcze tylko lub aż 10 dni do samolotu. Ale piszę to, ze względu na dzisiejszy obiad. Otóż kupiłyśmy dziś ziemniaki na obiad. Niby nic wielkiego, ale z surówką smakowały jak domowy posiłek.
Po drugie było dziś 16 stopni. Tak jak podczas bardzo ciepłej końcówki października (bo liści już prawie nie ma na drzewach).
Po trzecie trochę szkoda, że już niedługo nie będę widzieć na ulicach napisów, takich jak "viaggio a metano" na autobusach lub coś w ten deseń. Ale rozmawiając z innymi Polakami dochodzimy jednoznacznie do wniosku, ze Polska jest najlepsza :).

czwartek, 2 grudnia 2010

Szewc

Nie pisałam jeszcze o pewnym bardzo sympatycznym szewcu :). Otóż poszłam do niego skleić moje buty, bo niestety deszcz i moje potykanie się zrobiły swoje :P. Zostawiłam je pewnego piątku i chciałam odebrać w poniedziałek. Przyszłam i się okazało, ze pan o nich zapomniał. Ale jakbym poczekała jakąś godzinę, to miałabym je tego dnia. Powiedziałam, że daleko mieszkam i w takim razie przyjdę kolejnego dnia. Na co on powiedział, że zaprosi mnie na kawę. A we wtorek zamiast kawy dostałam ślicznie sklejone buciki, za które nie musiałam płacić.
Innego dnia wracałyśmy tamtędy koło 13, czyli w godzinie zaczynania się sjesty. I spotkałyśmy pana szewca. Padało, więc miałam parasol i byłam wpatrzona w ziemię, co by nie wejść w żadną kałużę i w pewnym momencie w mój brzuch został wycelowany parasol z głośnym "buongiorno". Zapamiętał mnie pewnie po kurtce :). Ale miło się oczywiście zrobiło i myślę, ze będzie mi tego brakowało w Polsce.