czwartek, 2 września 2010

Włochy po raz pierwszy samodzielnie


Ciao tutti!
Moja przygoda z Erasmusem już na dobre (czyt. wyjazd) zaczęła się 31. sierpnia (wtorek) na dworcu autobusowym RDA w Krakowie, stanowisko G11, kiedy to z opóźnieniem 50-ciominutowym o 15.09 wyruszyłam w podróż życia (przynajmniej na razie)  zostawiwszy na mokrym chodniku w porywistym wietrze Jacka. (Bałam się , że będą ważyć bagaże, bo miałam 5kg nadwagi na w ogóle dopuszczalny ciężar, czyli 45 kg, ale w razie co to mogłam powiedzieć, że mogłabym ważyć 5 kg więcej i tak by mnie zabrali ).
Podróż mijała mi śpiąco i myśląco jak to będzie oraz kogo i co zostawiam w Polsce. Ostatnie telefony, postój w Chyżnym (Chyżnej?) i już byłam w Czechach. Potem zaraz w Austrii i pierwsze osoby opuściły zacny i zapełniony do ostatniego miejsca (doprawdy, gdzie ci ludzie jeżdżą) autokar firmy Eurolines Polska, krakowskie biuro Jordan. Kolejne chwile, które zanotowałam w pamięci to już ziemia włoska – Nizina Padańska, droga na Wenecję i dojazd do Padwy. Tam mieliśmy przesiadkę do innych autobusów tej samej linii, ale ponieważ nie było ich jeszcze, więc czekaliśmy, czekaliśmy (klimat włoski już nas dopadł, choć pierwsze spotkanie z nim było chyba jeszcze w Polsce, kiedy czekaliśmy na dworcu), aż się doczekaliśmy. Wydaje mi się, że panowie kierowcy nie wiedzieli gdzie mnie wsadzić i w końcu do nich podeszłam i bardzo się zdziwili, że jadę do Florencji, hmm.. ale mój bagaż był na wierzchu, więc włożyli go do bagażnika kolejnego autokaru, wsiadłam i wyruszyliśmy przez Milano-Mediolano do Firenze (dzięki temu, że staliśmy w korku na autostradzie, teraz wiem, co to jest - masakra, zdążyłam obejrzeć całą „Australię” z Nicole Kidman).
Wysiadłam i trzeba było się ogarnąć, skąd jedzie autobus Siena rapida. Wiedziałam, że gdzieś po drugiej stronie dworca kolejowego, ale wolałam się upewnić toteż zapytałam pana (może ochroniarza) po włosku ovviamente, gdzie jest przystanek tegoż busa. Zostałam obdarowana  włoskim w oryginalnym wydaniu i udałam się we wskazanym kierunku z moimi tobołami. Wszystko byłoby super, gdyby nie to, że musiałam zejść po schodach, nie wiem ilu, ale wystarczającej ilości, żeby w pierwszym momencie zwątpić, czy będę w stanie sobie poradzić. Ale, jak to niektórzy mówią, kto jak nie ja, dałam radę, zapytałam się jeszcze raz o ten przystanek ( spodobało mi się, że rozumiem, co do mnie mówią) i trafiłam prosto na dworzec, który się okazało, że jest „ukryty” w podwórku. Tam kupiłam bilet, zorientowałam się skąd odjeżdża autobus, po czym przyjechał, wsiadłam i pojechałam.
Siedziałam w pierwszym rzędzie z bardzo miłą panią Włoszką, która zaczepiła mnie, kiedy obudziłam się po drzemce mówiąc: prendi….(nie pamiętam, ale z pewnością był to idiom drzemki), ale nie zrozumiałam nawet, kiedy powtórzyła, więc się zorientowała, ze nie rozumiem i powiedziała: dormire. A wtedy wszystko stało się jasne. I dobrze, że zdobyłam się na odwagę zapytać jej, gdzie jest przystanek Fontebecci, na którym chciałam wysiąść, bo za niecałą minutę byłam już na chodniku w Sienie ( internet kłamie, pokazywał to jako ostatni przystanek…). Próbowałam ogarnąć, gdzie w takim razie jest ten cały Guidoriccio Ostello in Siena i za ok. 50 m znalazłam.
Pan z recepcji był bardzo miły i chyba ze trzy razy powtarzał mi, że nie odda mi już kasy, którą zapłaciłam. Poszłam do pokoju i dopiero wtedy poczułam, jak to można się czuć będąc w obcym kraju, bez pewności w języku i daleko od wszystkich… Najgorzej, że nie mam tu internetu…(chyba się uzależniłam), a na komórce tylko na parę smsów.
Nie wspominam dobrze tych pierwszych chwil. Jakbym dużo oddała, by móc być z kimś bliskim i nie czuć tego, że na pół roku zostawiłam wszystko, co dotąd robiłam i z kim się spotykałam i pojechałam w daleki świat.. Doszłam do wniosku, że jestem raczej domatorką, a poza tym ile stresu mnie kosztowało opuszczenie Polski…tego nikomu nie życzę. (Ale muszę przyznać rację pewnym osobom - czasem za bardzo panikuję).
I po odpoczynku, prysznicu itp. wyruszyłam pieszo na pierwsze spotkanie ze Sieną, chciałam znaleźć Universita’ per gli Stranieri, gdzie dziś zaczęłam corso EILC. Udało mi się, aczkolwiek zrobiłam to bardzo dookoła ( jak dobrze mieć orientację w terenie, bo miejsce, gdzie mieszkam nie jest ujęte w żadnej dostępnej tu mapie). Po znalezieniu uniwersytetu trafiłam do kościoła św. Petronilli. Dziwnie tak być na mszy i prawie nic nie rozumieć. Dobrze, że chociaż zrozumiałam, że ewangelia była o uzdrowieniu teściowej Piotra. Wróciłam do domu i poszłam spać jakoś po 21, zmęczenie dawało o sobie znać.
Rano wstałam, przypomniałam sobie gdzie jestem  i poszłam na śniadanie ciekawa, co dają. Ale nie jest tak źle, są nawet płatki z mlekiem i kawa z ekspresu (cappuccino, oczywiście) i średnio zjadliwy chleb i masło pachnące aromatem maślanym i dżemiki.
I udałam się na pierwsze spotkanie na uniwersytecie. Dostaliśmy wyprawki-jakieś ulotki, mapy, koszulkę, długopis, ołówek, notes i plecak i weszliśmy do Aula Magna. Zdziwiłam się ile osób jest na tym kursie, ale na pewno koło 300. Usiadłam koło dziewczyn rozmawiających po angielsku i padły pierwsze pytania-imię, nazwisko, skąd jesteś (dzieci, uczcie się języków, a po ich nauce miejcie z nimi kontakt) i trafiłam na Polkę Olgę i dziewczynę z Węgier Lorettę (choć na taką nie wyglądała, w sensie na Węgierkę). Zaraz dołączyła się kolejna Polka, studiująca w Niemczech Monika. Potem usłyszałam jeszcze kilka osób mówiących po polsku.
Pani - przywitanie i główne informacje podała po włosku. Zrozumiałam prawie wszystko. Napisaliśmy jeszcze test, żeby przydzielić odpowiednio do grup, dostaliśmy kartę studenta i poszłam z Moniką do sklepu, a potem na miasto. Na początku mówiłyśmy tylko po włosku, ale z biegiem czasu traciłyśmy siły na chodzenie i koncentrację, więc przeszłyśmy na polski. Spacer po Sienie zaliczam do udanych.
Poszłam na mszę, tym razem do kościoła bliżej mieszkania, ale nie trafiłam tam, gdzie pan mi powiedział, ale gdzieś w niezidentyfikowanym miejscu- san Bernardo Tolomei. I przyjęłam Komunię św. z rąk kobiety….ksiądz był stary i nie mógł za bardzo się ruszać, a prezbiterium było na podwyższeniu.
Jutro zaczynam zajęcia, ciekawe, jak będzie…zobaczymy.
Allora, ciao!
PS. Zapomniałam jeszcze o jednym aspekcie pobytu we Włoszech, a mianowicie już podczas pierwszego spaceru jakiś Włoch na mnie zatrąbił, a podczas powrotu zostałam prawie oblana wodą z czegoś w stylu jajka na Lany Poniedziałek (hmm…wielką literą???) też od zmotoryzowanego. Ci Włosi są dziwni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz